wspomnienia

Kiedyś, jeszcze na studiach, opowiadał mi, że daje sobie równo dziesięć lat na krystalizację marzeń. Ciągle siebie szuka, ale musi w końcu znaleźć. Nie jestem pewien Sławku czy odnalazłeś wszystko, czego szukałeś. Dojrzałość jest jednak trudniejsza niż nam się zdawało. Może nie wszystko znalazłeś, ale szukałeś pięknie.

Fragment tekstu Łukasza Maciejewskiego "Szukając siebie"

Szukając siebie

Studia na krakowskim filmoznawstwie zawsze traktował jako etap prowadzący go do reżyserii. Byliśmy razem na jednym roku, w jednej grupie. Wyróżniał się zawsze. Byłem pod wrażeniem elokwencji Sławka Pstronga, jego zaangażowania, oczytania. I wielkiej pewności siebie. Wydawał się od nas mądrzejszy i starszy, chociaż pod względem metryki byliśmy niemal rówieśnikami. Po latach, kiedy nasze drogi prywatne i zawodowe okazjonalnie się przecinały, zrozumiałem że tamta studencka pewność siebie, jego odważny temperament polemiczny, były zasłoną dymną tuszującą kruchość, wrażliwość, która czasami może zamienić się w nadwrażliwość. W dużym ciele Sławka mieszkała "duszyczka animula" z poematu Tadeusza Różewicza: „Dusza maleńka na listeczku i płacze".

Jego pierwszy film, dyplomowy "T.Rex", był wydarzeniem wielu festiwali, pokazywał również zakres tematów, które przyszłego reżysera interesowały najbardziej. Styk śmiechu z powagą, a także stały w jego twórczości motyw odpowiedzialności za swoje czyny. W "T-Rexie" bohater grany przez Jakuba Snochowskiego po śmierci ojca usiłuje wypełnić zestaw nakazów które przekazał mu rodzic. Echo tego rodzaju nakazów moralnych będzie przewijało się we wszystkich późniejszych autorskich projektach Pstronga. Najpełniejszym wyrazem artystycznej dojrzałości reżysera był zrealizowany niezależnie "Plan" z 2009 roku ze świetnymi zdjęciami Pawła Dyllusa. Sławek razem ze swoją producentką, Olą Kułakowską, pokazał mi pierwszą montażową układkę "Planu". Pamiętam że zachwyciła mnie wtedy swoboda pomysłu przypominającego z jednej strony abstrakcyjne kino Andrzeja Kondratiuka, z drugiej - zwłaszcza w formule pracy reżysera z amatorami - filmy Marka Piwowskiego. Ta rozgrywająca się w scenerii Nowej Huty komedia, a raczej sowizdrzalska nowohucka ballada, opowieść o kilku przyjaciołach, którzy wspierają się nawzajem i wspólnie próbują zaradzić kłopotom, miała w sobie jednak ów charakterystyczny dla samego Sławka emocjonalny cień, który w efekcie zdominował inne barwy. Jednym z bohaterów "Planu" był przecież mężczyzna ciężko pogrążony w depresji, a koledzy usiłowali wyciągnąć go z dołka i zorganizować dlań wymarzoną podróż. Sam reżyser wspominał o autobiograficznych elementach scenariuszowej struktury "T-Rexa", również "Cisza" z 2010 roku, chyba najbardziej znany film w reżyserii Pstronga był opowieścią o odpowiedzialności i śmierci. Film zrealizowany w cyklu telewizji TVN "Prawdziwe historie" opowiadał o śmierci licealistów z Tych w wysokich Tatrach. Warto pamiętać że w "Ciszy" Sławek odkrył dla polskiego kina całe grono debiutujących wówczas młodych aktorów. Swoje pierwsze zawodowe kroki stawiali wówczas między innymi Mateusz Banasiuk, Antoni Królikowski, Dawid Ogrodnik czy Olga Frycz.

Pracował w telewizji: w TVN'ie był jednym z najwyżej cenionych pod względem warsztatowym fachowców od nowych formatów i seriali. Był głównym reżyserem popularnych, realizowanych w Krakowie serii TVN'owskich - "Majka" oraz "Julka". Nie wyczerpywało to jednak ambicji Sławka. Co jakiś czas słyszałem o jego nowych projektach, niekiedy otrzymywałem od niego treatmenty, wiele z nich wydawała mi się bardzo interesująca.

Nie będzie jednak pointy tej historii, zabraknie w niej happy endu. Sławek nie zdąży wyreżyserować filmu swojego życia, projektu, dzięki któremu pokazałby, że na przecięciu komizmu i tragizmu rodzi się wartość odrębna. Uśmiech melancholijny, wyrozumiały grymas.

Kiedyś, jeszcze na studiach, opowiadał mi, że daje sobie równo dziesięć lat na krystalizację marzeń. Ciągle siebie szuka, ale musi w końcu znaleźć. Nie jestem pewien Sławku czy odnalazłeś wszystko, czego szukałeś. Dojrzałość jest jednak trudniejsza niż nam się zdawało. Może nie wszystko znalazłeś, ale szukałeś pięknie.

Łukasz Maciejewski

Nazywał się Pstrong i był ze Skórcza

Chciałabym opowiedzieć, jaki to był człowiek. Kiedy Sławek kręcił swój film „Plan”, zebrała się ekipa, która mu pomagała i świetnie się przy tym bawiła. Pomagałam w promocji i w ramach tego zadania zrobiłyśmy z Olą Więcką wywiad ze Sławkiem. Dałyśmy mu tytuł „Nazywam się Pstrong i jestem ze Skórcza”. Bardzo nas to bawiło, Sławka też. Chichraliśmy się z tego. Bo Sławek był właśnie taki, inny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Miał zasady. Mało kto ma teraz jakiekolwiek zasady, a Sławek miał bardzo proste. Coś jest dobre albo złe. Ale przy tym był najbardziej tolerancyjną osobą, jaką znałam. Wyrozumiały i delikatny. Był dużym facetem, którego można by się przestraszyć w ciemnej uliczce, a przy tym wrażliwym intelektualistą. Delikatniutkim. Dobrym człowiekiem. Opiekuńczym. Ale też silnym. Czasem był dla mnie jak dobry starszy brat. Pomagał ludziom i nie trzeba było o tę pomoc prosić. Sam pytał, czy potrzeba, a potem naprawdę pomagał. Sławek był honorowy i jego męskie słowo znaczyło wszystko. Jak powiedział, że zrobi, to robił. Czasem zresztą był bardziej odpowiedzialny od osób, którym pomagał. Nie poleciałabym do Nowego Jorku, gdyby nie Sławek. Miałam samolot o abstrakcyjnej nadrannej porze i Sławek, sam z siebie oczywiście, zaoferował, że zawiezie mnie na lotnisko. I wstał o tej głupiej porze i przyjechał po mnie. A ja zaspałam. Nie słyszałam budzika. Sławek stał cierpliwie pod moją klatką i dzwonił domofonem, telefonem i wszystkim, czym można było dzwonić. Obudził mnie niemal po godzinie. Zapakował szybko do auta mnie i walizkę i pognał na lotnisko. Ja byłam już zrezygnowana i pewna, że nie zdążę, a Sławek stoicko uspokajał, że zdążymy. I zdążyliśmy. Sławek miał w sobie coś takiego, że przy nim zawsze czułam, że wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli akurat w ogóle nie było. Był trochę nie z tego świata, tak prawy, delikatny, a do tego błyskotliwy z tym swoim świetnym poczuciem humoru. Śmialiśmy się, milczeliśmy, wygłupialiśmy się, toczyliśmy poważne rozmowy. Nie raz. Ostatnią wspólną jesienią siedziałam ze Sławkiem nad Wisłą. Piliśmy piwo i rozmawialiśmy o wszystkim. O warsztatach filmowych, które miał poprowadzić, vinylach, gramofonach, igłach do gramofonu, muzyce, książkach, o opowiadaniach Sławka, żeby je wydał i sztuce, którą napisał, żeby ją wystawił. Opowiadaliśmy sobie, co u nas, ale przede wszystkim gadaliśmy o świecie. Bo ze Sławkiem się świetnie rozmawiało, choć w gruncie rzeczy on w ogóle nie lubił dużo gadać. Wtedy rozmawialiśmy też o wrażliwcach. Że nie jest najlepiej na tym świecie być kimś wrażliwym. Bo wszystko za bardzo się czuje, za bardzo rozumie i za bardzo wie. A czasem z tym nie jest łatwo. I Sławkowi nie było. Chciałabym, żeby jak najwięcej osób pamiętało, że był taki fantastyczny człowiek, reżyser i scenarzysta filmowy, nazywał się Pstrong i był ze Skórcza.

Patrycja Mnich
(ale Sławek znal mnie jako Patrycję Nowak, piszę, żeby się zorientował, że to ja, gdyby przeczytał)

Seminarium

Poznaliśmy się ze Sławkiem w pierwszej klasie Niższego Seminarium Duchownego (NSD) w Markowicach w 1991 roku. Obaj jako poszukujący swojej drogi życiowej. Nasze ścieżki przecięły się zaledwie na 1,5 roku do 1993 roku, gdy ostatecznie odszedłem ze szkoły.

Zapamiętałem Sławka jako bardzo inteligentnego oraz oczytanego młodego człowieka, bardzo miło wspominam nasze dyskusje na tematy religioznawstwa. Był trochę skryty, ale z drugiej strony bardzo koleżeński. Pamiętam, że przeprowadziliśmy razem ze Sławkiem wywiad z panią prof. Bożeną Chrząstowską, która była współautorką naszego ówczesnego podręcznika do języka polskiego.

Z ciekawością śledziłem jego karierę reżyserską i z ogromnym smutkiem i żalem przyjąłem informację o jego śmierci.

Krzysztof Błaszkiewicz

Wywiad z prof. Bożeną Chrząstowską (1993), Sławek Pstrong

Wywiad z prof. Bożeną Chrząstowską (1993).
Na zdjęciu od lewej: Sławek Pstrong, Prof. Bożena Chrząstowska, Krzysztof Błaszkiewicz, Jacek Lis.

Andrzejki (1991), Sławek Pstrong

Andrzejki (1991).
Sławek w ciemnych okularach.

Filmowy kompan

Poznaliśmy się w „Szmyrowatej” w 2000 roku - knajpie przy ul. Dworcowej w Katowicach. Byliśmy po spotkaniu z Lechem Majewskim zorganizowanym przez wydawnictwo Śląsk. Ja byłem oblanym kandydatem na Wydział Radia i Telewizji, Sławek był już wtedy na pierwszym roku reżyserii. Połączyło nas poczucie humoru i chęć działania. Lubiliśmy wtedy przesiadywać w knajpach i rozmawiać. Niedługo potem spotkaliśmy się w akademiku na ul. Bytkowskiej. Pamiętam pokój Sławka - minimalna ilość rzeczy: szczoteczka do zębów i kilka książek. Zaczęliśmy się kumplować. Już wtedy dużo montowałem na komputerze w domu u mojej babci. Sławek przyszedł pokazać mi swój pierwszoroczny film SZCZENIAK. Montował go w szkole metodą liniową przy pomocy dwóch magnetowidów SVHS. Jak chciał wkleić ujęcie to musiał wcisnąć nagrywanie na jednym magnetowidzie i puścić PLAY na innym. Dzisiaj to wydaje się nieprawdopodobne. Rozmawialiśmy dużo. SZCZENIAK dobrze mu wyszedł. Czułem w jego filmie dużą nostalgie i wrażliwość. Jak to teraz piszę to pojawia mi się ogromna tęsknota za tym czasem i za Sławkiem.

Kolejny rok znajomości przyniósł Sławkowi kolejny semestr na reżyserii, a mi drugie z kolei oblane egzaminy do Szkoły Filmowej w Lodzi i Wydział operatorski w Katowicach. Po oblanych egzaminach wsiadłem w autobus i pojechałem w góry. Idąc szlakiem do schroniska na Pietraszonce, zastała mnie noc. Położyłem się w śpiworze na polanie i zjadłem batona Marsa - jedyny prowiant jaki miałem. `Po kilku dniach wróciłem do Katowic i postanowiłem, że za rok spróbuje zdawać po raz trzeci. Przez kolejne miesiące dużo pracowałem w ciemni. Dzieliłem się ze Sławkiem efektami mojej pracy fotograficznej. Sławek lubił przesiadywać u mnie. Mieszkałem wtedy u mojej babci - Eli gdzie było dużo miejsca. Sławek rozmawiał w ciemnej kuchni z babcią o Tołstoju, Dostojewskim, Balzacu - długo rozmawiali. Pewnego razu powiedział, że mu odcięli prąd w kawalerce w Tychach, do której się przeprowadził kilka tygodni wcześniej z akademika. Od tej pory był częściej u mnie.

Przyszedł dzień kiedy zaproponował mi żebym zrobił zdjęcia do jego projektu reklamy na konkurs kodaka. Kilka tygodni później klęczeliśmy razem przed kamerą Arriflex IIC przymocowaną do krzesła. Na przeciwko obiektywu ustawiłem gramofon, gdzie zamiast płyty był biały papier. Na gramofonie dodawaliśmy po pustym kieliszku, włączaliśmy nagrywanie kamery na kilka sekund. Kamera strasznie rzęziła i nie byliśmy pewni czy eksperyment wypali i uda się to nasze pierwsze reklamowe dzieło. Jak się okazało wyszło super i nakręciliśmy odważną, formalną reklamę proszku do prania. Był to mój pierwszy projekt na negatywie 35mm, Sławka również. Jakiś czas później Sławek zobaczył moje zdjęcia, które przygotowywałem na kolejną próbę dostania się na Wydział Radia i Telewizji. Miałem tam cykl o naprawiaczu parasoli z palcu Wolności w Katowicach. Rozpoczęliśmy razem zdęcia do filmu dokumentalnego pt. PARASOLNIK. Był to mój dokumentalny debiut w pracy z reżyserem. Byłem wdzięczny Sławkowi, że pomimo tego, że nie byłem w szkole filmowej, zdecydował się na pracę ze mną.

Pod koniec czerwca wspólnie świętowaliśmy moje wymarzone dostanie się na Wydział Radia i Telewizji. W mojej pierwszorocznej etiudzie operatorskiej SYCYLIJCZYK, zagrał główną rolę nie kto inny a Sławek - mój filmowy kompan. Takie były początki naszej przygody.

Dziękuję Ci Sławku z całego serca …

Paweł Dyllus

Sławek

Wspomnienia bywają zwodnicze, ulegają przebarwieniom, idealizacji, auto-cenzurze. Łatwo się z nich ześlizgnąć w bezczelną fikcję; często zdarza się, że mówią więcej o wspominającym, niż o wspominanym. Są dynamiczne, ewoluują, mutują lub giną, za każdym razem odsłaniając inną postać wspominającego narratora. Z wiekiem zmieniają się nasze reakcje i zachowania, nabieramy dystansu i refleksji, racjonalizujemy nasze wybory i decyzje, oszukujemy się. Wspomnienia pełnią rolę papierka lakmusowego zmian, którym podlegamy.

Jaki człowiek i jego stan psychiczny, takie wspomnienia. Są więc wspomnienia trzymające przy życiu, ogrzewające radością i nadzieją, jak i wspomnienia niszczące, spowite ciemnością i zaludnione potworami. Pierwszym typem wspomnień dzielimy się chętnie i wracamy do nich często. O tych drugich wolelibyśmy zapomnieć, zostają pominięte, abyśmy mogli zachować równowagę emocjonalną lub po prostu zachować twarz i bez obaw spojrzeć w lustro. Są też wspomnienia nieprzekładalne, które tylko tracą, jeśli postanawia się o nich opowiedzieć…

Wspomnienia skrywane, strącone do nieświadomości lub specjalnie pominięte, na przykład dlatego, że stanowią dowód naszej próżności, podłości, niewierności czy frustracji, takie wspomnienia wymagają odwagi mówienia bolesnej prawdy o nas samych.

Wspomnienia, którymi dzielę się poniżej, to wierzchołek góry lodowej, skrywającej pod powierzchnią czasu i przemilczenia wszystko to, o czym w kontekście Sławka pisać nie chcę lub nie powinienem. Zmarli nie żyją w próżni. Zamieszkują wspomnienia żywych i nawet najlepiej umotywowana odwaga w mówieniu prawdy o zmarłym może wyrządzić krzywdę żyjącemu. Wspominam o tym, ponieważ w moją relację ze Sławkiem wpisane są osoby, które z pewnością nie życzyłyby sobie, żebym publicznie wypowiadał się na ich temat. Aby dać wspomnienie pełne i odważne, musiałbym w pierwszej kolejności pisać o tych osobach i o sobie, o naszych podłościach i frustracjach, próżności i niewierności, którymi Sławka skrzywdziliśmy. Odsłonię więc tylko fragmenty portretu Sławka.

Jaką miał twarz? Jakie oczy, a jakie dłonie? Jaki był w życiu prywatnym, a jaki był w pracy? Jak, z kim i gdzie mieszkał, jakimi jeździł samochodami, co czytał, jak się ubierał, co jadł, co pił, co kochał, a czego nienawidził? Co czuł do siebie? Co widział w otaczającym go świecie, a co w snach? Czy był właśnie taki, jak o nim piszę, jak go pamiętam? Tak, był też taki. Ale czy na pewno? „-Weź już tak nie przeżywaj” - powiedziałby Sławek na moje rozterki.

Czy na pewno tak by powiedział?

Sławka poznałem w roku 2008 i przez siedem następnych lat otrzymałem od niego to, co między ludźmi piękne: radość ze wspólnej pracy, wdzięczność, pomoc, wiedzę, współczucie i przebaczenie. Trudno mi uwierzyć, że to tylko siedem lat. Żyję w przekonaniu, że Sławka znam całe życie. To przekonanie bierze się z przeżyć i podróży, które nas połączyły.

Do Zawoi jeździliśmy kilkakrotnie na przestrzeni trzech lat. To było miejsce o wyjątkowych właściwościach energetycznych, położone na wzgórzu, z zagajnikiem i widokiem na góry. W Zawoi widziałem Sławka szczęśliwego i takim go zapamiętam.

Obrazek z Zawoi: Sławek, ubrany w kufajkę i gumiaki, siedzi przy drewnianym stole i oprawia ryby - pstrągi; na stole siedzi mały kosmaty pies; Sławek nazwał go Czułi, czyli największy głupek we wsi. Sławek oprawia rybę, Czułi przygląda się zaciekawiony.

Rozpalamy wielkie ognisko i wymyślając historyjkę założycielską przypominamy sobie jak to jest. Tak naprawdę nie poznaliśmy się w roku 2008, tylko teraz, a więc również siedem tysięcy lat świetlnych temu, w Mgławicy Orzeł, w monumentalnych słupach gazowych, które ludzkość nazwała Filarami Stworzenia. Ich patetyczna nazwa wzięła się być może stąd, że z perspektywy Ziemi imponująca formacja Filarów sprawia wrażenie spokojnej i przyjaznej, wręcz bajkowej, ale to nie jest fajna przestrzeń; mamy na nią ze Sławkiem własną nazwę zaczerpniętą z piosenki Kultu - "Elektryczne Nożyce"; „Elektryczne nożyce z gór/w Kosmosie nie ma większych…” Tam się właśnie poznajemy, w Elektrycznych Nożycach, które pełnią rolę aresztu wydobywczego w wielkim systemie uwięzienia jakim są cykle reinkarnacyjne. Ja i Sławek jesteśmy recydywistami, dużo bliżej nam do stoickiej teorii wiecznego powrotu, niż do buddyzmu, nie wierzymy w reinkarnację, w ogóle w żaden system religijny, więc po wyczerpujących przesłuchaniach przechodzimy kolejne żmudne szkolenie przygotowujące nas do podróży. On wyrusza pierwszy. Wybiera sobie rodziców Marię i Gerarda i przybywa na Ziemię 29 grudnia 1975 roku, otwierając doświadczenie Sławomira Pstronga; ja zjawiam cztery lata i dwa miesiące później. W niełatwym do życia kraju o nazwie Polska żyjemy bez świadomości o sobie nawzajem. Formują nas podobne i skrajnie odmienne doświadczenia, jesteśmy zajęci sobą i popełniamy szereg błędów poszukując szczęścia w odległych i obcych rejonach, choć ono, jak mówią mądrzy ludzie, zawsze jest obok, na wyciągnięcie ręki. Stale czujemy, że za mało wiemy, więc obaj - do trzydziestego roku życia - ciągle i nieprzerwanie pobieramy nauki na przeróżnych stopniach abstrakcji, od nauczania elementarnego zacząwszy, na akademickim skończywszy (potem trzeba się było uwalniać od wielu bredni). Poszukujemy odpowiedzi zadając coraz więcej pytań. Nasze wątpliwości traktujemy z czułością i pobłażliwym uśmiechem, uważamy je za przejaw indywidualnej wolności. Dzięki niej w naszych nieporadnych i tragikomicznych poszukiwaniach stajemy się nie tym, co myślimy, ale tym, co czujemy, bowiem z wiekiem zyskujemy świadomość, że nasze myśli nie są dziewiczo nasze, tylko zapożyczone od innych umysłów i przetworzone na nasze własne potrzeby. Uczucia mamy własne i pragniemy się nimi dzielić w wyjątkowy sposób - chcemy robić nasze autorskie filmy. Umawiamy się na to w roku 2010. Wyruszamy w podróż. Odlatujemy. Z naszego wzgórza bije łuna. Sławek, oświetlony światłem ognia, patrzy na rozgwieżdżone niebo.

Łysa głowa, wysokie czoło, czasem jego twarz przywodziła mi na myśl morskiego ssaka. Z postury mógł przypominać cieślę, albo boksera, był szeroki w barach. Leży na leżaku, jest mu dobrze, wygrzewa się w delikatnym słońcu.

Sławek przykłada ucho do pnia, zamyka oczy i wsłuchuje się w swój szum. Ja stoję przy brzozie obok, obejmuję ją i też przykładam ucho do pnia. Zamykam oczy. Słyszę szum mojej krwi i miarowe bicie serca. Stoimy w ogrodzie, przytulamy drzewa.

Po kilku dniach rozmów zapada cisza, milczymy całe godziny, a potem całe dnie; bez słowa mijamy się w naszym małym domku i w wielkim ogrodzie; Sławek pracuje nad swoją partią tekstu, ja nad swoją. Odzywamy się w sprawach najpotrzebniejszych i najbardziej istotnych, jak ta na przykład: -Chcesz piwo?

W wiejskim barze pod Nowym Sączem pijemy francuski koniak i wymyślamy. Na kwaterę wracamy biegiem, 12 kilometrów, żeby być w formie. Biegniemy w nocy, po spiekocie dnia chłodzi nas zimne powietrze. Wbiegamy we mgłę.

Boisko leży na zboczu. Między bramkami zbitymi z żerdzi sosnowych gramy w piłkę nożną w stylu Monthy Python. Piłka stacza się po pochyłości zbocza i ucieka, akcje trzeba przeprowadzać pod górkę. Przewracamy się ze śmiechu.

Krakowski Kazimierz, upalna czerwcowa noc; piękni, uśmiechnięci ludzie chodzą po ulicach; siedzimy ze Sławkiem na zewnątrz „Omerty”, we wnęce witryny. Pijemy pożywne piwo i rozmawiamy, wymyślamy. Lubiliśmy też przesiadywać w „Zlewie”, był tuż za rogiem.

W „Pięknym psie” Sławek pląsa na parkiecie pod Wu-Tang Clan.

23 grudnia 2012. Jesteśmy w kuchni znanego aktora, siedzimy ze Sławkiem przy stole i kroimy cebule do śledzi. Sławek opowiada o „Zamieci” i płacze od cebuli.

Warszawa, marzec 2013. Od wczesnych godzin popołudniowych okupujemy węgierską restaurację. Po wyjściu ostatnich klientów właściciel zamyka lokal i siada z nami do stołu, pozwala nam zapalić cygara. Rozmawiamy.

Sławek lubił opowiadać i miał o czym: na przełomie lat 80-tych i 90-tych jeździł do Jarocina, był asystentem Violetty Villas, przeprowadził wielogodzinną rozmowę z Jerzym Hasem; opowieści z Kuby jak uciekał przed tornadem, albo jak w ’95 pojechał stopem do Paryża, żeby odnaleźć ukochaną dziewczynę; historie z seminarium, z rodzinnego Skórcza, z Hollywood... Byliśmy przyjaciółmi, mówiliśmy sobie wszystko.

Warszawa, klub Urban Garden. Sławek stoi na bramce przed trzema wielkimi ochroniarzami, słuchają go z wypiekami na twarzy. Wbrew pozorom Sławek znał wielu ludzi i wielu ludzi znało Sławka. Umiał rozmawiać z człowiekiem, umiał słuchać i opowiadać, dlatego był dobrym reżyserem. Odebrał wykształcenie od filmowców, którzy znają warsztat i są w nim mistrzami, od początku swojej drogi artystycznej pracował z wybitnymi twórcami. Proszę też pamiętać, że był cały czas czynny zawodowo i pisał. Ale historyjki nie wiszą w powietrzu, nie mieszkają pod paznokciem. Rodzą się z ciężkiej pracy, cichej, skromnej i oczyszczającej duchowość. Nim jednak do pracy dojdzie, trzeba historyjkę lub jej zręby otrzymać, najczęściej od drugiego człowieka, przy czym, żeby ją dostać, trzeba do człowieka wyjść, zainteresować się nim. Trzeba się skupić.

Lubiliśmy włóczyć się po mieście, bo jak się chodzi i rozmawia, to się lepiej wymyśla. Czy to w Krakowie, czy w Warszawie, często przyczepiały się do nas osoby bezdomne, jak również włóczędzy, ludzie pijani, ludzie trzeźwi oraz wszelako naćpani, najróżniejsi ideowcy, fałszywi żebracy, garbaci na niby, namolne karły, dobroduszne wielkoludy, przeróżni oberwańcy, chytrusy, drobni złodzieje, artyści przed i po debiucie i inni miejscy szatani. Lubiliśmy z nimi rozmawiać. Kiedyś pod „Zlewem” para kloszardów nazwała mnie panem oficerem policji i dla żartu hajlowali przede mną. Śmiali się przy tym zdrowo, a Sławek razem z nimi. Stronił od wielkich słów, wolał rozpoznać wielkość w prostej sytuacji, w szczerym uśmiechu anonimowego człowieka. Obce mu były wyrafinowania i stylistyczne rygory, chociaż w odniesieniu do kina i literatury był znawcą i smakoszem. Salonowe dykteryjki i wyszukane słówka trzymał na boku. Nie ulegał stadnym odruchom. W sytuacji, gdzie inni rozpychali się łokciami, on robił krok w tył. Był obdarzony wrodzoną przenikliwością emocjonalną, która bywa darem kłopotliwym; w relacjach z ludźmi nie uprawiał bezrefleksyjnego rozdawnictwa emocjonalnego - jak ja - ale i tak był zdecydowanie bardziej dawcą, niż biorcą energii. I była to energia dobra, a nie zła. Moją domeną był wówczas nadmiar, jego domeną umiar. Sławek pozbawiony był patosu, którego ja zawsze miałem w nadmiarze. W obyczaju - który teoretycznie osłabia dramaturgię - Sławek dostrzegał wielką siłę. Lubił oglądać „Chłopaków z baraków”, często wchodził na portal wiocha.pl i zaśmiewał się memów i filmików. Ja chodziłem na koturnach, on w klapkach. Wywracałem się, Sławek pomagał mi się podnieść. Dziś uważam, że charakterologicznie i mentalnie więcej nas wówczas różniło, niż łączyło; "...podobne podobnemu na nic się nie przydaje - właśnie dzięki temu podobieństwu" - mówi platoński Sokrates w dialogu "Lizys".

Z pewnością łączyła nas miłość do filmu. Obejrzeliśmy ich wiele, dyskutowaliśmy o nich. Nasze największe filmowe inspiracje: Chaplin, angielscy „młodzi gniewni”, z polskich twórców na pierwszym miejscu – Munk. Poszliśmy z grupą przyjaciół na prapremierę „Prometeusza” Scotta. Po seansie Sławek powiedział: "-Wiesz, co mi się najbardziej podoba w tej historii? To, że twój stwórca chce cię zajebać".

Pisanie naszych scenariuszy filmowych stanowiło amalgamat konkretnych postaw i reguł postępowania. Mam tu na myśli niechęć do kaznodziejskiego tonu filmowych bufonów i koneserów, wokół których ogłupiająca dystrybucja pijaru i konformistyczna krytyka tworzy atmosferę admiracji. Okazywaliśmy niechęć wobec środowiskowych arbitrów i komisji eksperckich. Z wzajemnością. Irytowało nas, że poziom nagród czy wyróżnień osiągają filmy mierne lub poprawne, a nie odważne. Martyrologie i resentymenty narodowe uważaliśmy za bezmyślność. Olewać ignorantów u władzy, obśmiewać świętości systemów religijnych, demaskować w nich kłamstwo i manipulację - w tamte kierunki ciągnęło nas najbardziej. Tak, byliśmy anarchistami. Uprawialiśmy anarchię w najczystszej postaci, a więc taką, która nie burzy, tylko tworzy; anarchię taką, która podchodzi do danego zjawiska bez starego bagażu pojęciowego. Nie, nie uważaliśmy się za buntowników. Nie odczuwaliśmy potrzeby buntu. Nasze potrzeby były inne: nie przyzwyczajać się do mód, nie poddawać się ogólnie panującym tendencjom, nie dostosowywać się do reszty, nie uznawać za słuszne lub niesłuszne, tylko dlatego, że tak czynią inni. Nieposłuszeństwo było dla nas cnotą. Sławek powiedział mi kiedyś, że "najbardziej opłaca się być nieposłusznym".

Każda moralność stawia w centrum swojego zainteresowania jakieś prawo, a nie człowieka, jak czyni to etyka. Wyśmiewaliśmy więc każdą moralność. Reprezentowaliśmy relatywizm etyczny, byliśmy antyfundamentalistami. Sprawiedliwe i dobre było więc tylko to, co za sprawiedliwe i dobre uważaliśmy. W pracy nad „Andrzejadą” (wcześniej „Ścierwo”) przy dobijaniu zakłamanych, wyświechtanych form i treści czuliśmy się maniakalni i radykalni. To się przekładało na tekst. I na życie. W rozmowach scenariuszowych podporządkowywaliśmy abstrakcję naszej rzeczywistości, a potem obalaliśmy ją z uśmiechem na twarzach. Nie traktowaliśmy tego jak powołania w imię jakiejś wyższej idei. To był wewnętrzny przymus, wynikający z naszych charakterów i doświadczeń. Poszukiwaliśmy i czerpaliśmy z tego radość. W naszym pisaniu nie było kalkulacji. Jeszcze na początku współpracy ustaliliśmy, że piszemy tak, jakbyśmy mieli nieograniczony budżet. Jakże by inaczej! Byliśmy przecież poza nawiasem światka filmowego i żerowaliśmy na obrzeżach, bo nigdy nie wymyśliliśmy niczego genialnego i dochodowego, toteż nikt nie walił do nas drzwiami i oknami, żeby pisać mu scenariusze, żeby robić filmy; sami też się tam nie pchaliśmy, co miało swoje zalety i wady. Obaj pracowaliśmy dla telewizji, dla jednej stacji. Bywało, że Sławek realizował odcinki, które pisałem. Ale chcieliśmy czegoś więcej, niż codzienny serial. Chcieliśmy robić filmy, nasze i o nas.

Terminowe wysyłanie kolejnych partii tekstu zawsze przypadało na ustalony wcześniej dzień. Sławek nigdy się z niczym nie spóźniał. Jak się umawiał, to był. Cenił słowo. I swoje i ludzi. Był profesjonalistą, do końca realizował założony cel. Jestem dumny, że wymyśliliśmy te nasze historyjki, że wspólnie zobaczyliśmy je pod powiekami i spisaliśmy. Podjęliśmy wspólne ryzyko artystyczne. Zamknęliśmy dwa scenariusze: „Snow Story“ i „Andrzejadę“. Są to historie, jak je nazywaliśmy, „poważnie śmieszne“, komediodramaty, w których dzieje się bardzo wiele i długo by o nich opowiadać, ale generalne założenie polegało na tym, że demaskujemy i kompromitujemy schematy i wynaturzenia życia społecznego i relacji międzyludzkich, przede wszystkim tych najbliższych: rodzinnych i partnerskich.

Czarny humor i sarkazm - oba te ostrza Sławek wymierzał również w siebie - nie zawsze śmieszyły mnie tak samo jak jego; piszę ostrza, ale to również tarcze i maski; emocjonalne odruchy obronne, żeby nie zostać znowu zranionym, albo żeby ukryć niezabliźnione rany.

Sławek przez całe życie toczył walkę. O tym, że był molestowany powiedział mi tonem spokojnym i rzeczowym. I to przez kilka lat była jedyna rozmowa na ten temat. Ale on wrócił między nas z końcem 2014 roku, kiedy przybierał już postać choroby, przebiegłej i agresywnej, czego wówczas nie dostrzegałem.

W 2015 spędziliśmy razem kilka dni w marcu, cały czerwiec, a potem cały sierpień. Jak Sławek nie pracował przy serialu, to pisaliśmy nasze historyjki, chodziliśmy na kręgle, włóczyliśmy się po knajpach, rozmawialiśmy i milczeliśmy. Pamiętam pochmurny, deszczowy dzień w ostatnim tygodniu sierpnia. Deszczowe pożegnanie lata. Sławek postanowił skoczyć i od rana szukał w internecie czynnego bungee. Znalazł, pojechaliśmy.

Wjechał windą dźwigową na platformę, rozpostarł ręce i skoczył odbijając się mocno... Patrzyłem z dołu jak spada. Po skoku dostał uderzenia endorfin, wrzucił dyplom do bagażnika i uśmiechał się przez resztę dnia. Na niebie gęstniały ołowiane chmury, ale nie widziałam ich, byłem spokojniejszy, bo mój przyjaciel się wreszcie uśmiechał…

Z wdzięcznością dla przyjaciela,
Którego obecność cię raduje,
Choć cierpisz, spal się jak świeca
I twarz zachowaj pogodną.

Czterowiersz Hafiza, w treści i formie, celnie oddaje nastawienie Sławka do mnie w tamtym dniu, kiedy skoczył na bungee; oddaje też mentalne nastawienie Sławka do pojęcia przyjaźni, do tego, co on za przyjaźń uważał. ...nazajutrz znowu był po drugiej stronie, więc teraz ja spalałem się jak świeca i twarz zachowywałem pogodną, choć czułem coraz większą bezradność wobec choroby, która Sławka zabierała. Nie dostrzegałem symptomów depresji lub je trywializowałem. Nie byłem ze Sławkiem szczery, ukrywałem przed nim moje myśli, bywało, że myślałem o Sławku źle. Złościło mnie, że jest w rozsypce.

Czy Sławek chciałby, żebym opisywał jego depresję i ostatni rok życia? Nie. Wolałby raczej, żebym rozpalił ogień w kominku i napisał dobrą scenę do scenariusza, żebym szanował innych w słowach i czynach, okazywał wdzięczność i współczucie, żebym wybaczał - tego by Sławek dziś sobie życzył, a nie rozpisywania się o mroku. Zła przeszłość i żyjące w niej złe emocje, jeśli nie zostały pokonane, potrafią stać się dla człowieka najcięższym więzieniem. Ładnie to wszystko brzmi, łatwo to napisać... Pobożne życzenia. Pisaliśmy o nich w naszych scenariuszach, które kończą się happy endem. Sławek lubił szczęśliwe zakończenia.

Podnosi maskę samochodu, robi oględziny silnika, sprawdza, czy nie siedzi w nim kuna, kot, albo jakiś inny zwierzak.

Moja pamięć przywołuje dobry czas. Lanckorona, kwiecień 2011. Kultowa willa "Bajka". Jest słoneczne popołudnie, stoimy w kuchni, przy prychającym ekspresie przelewowym, czekamy aż dzbanek napełni się kawą. Napijemy się i usiądziemy do pracy nad „Zamiecią”, naszym pierwszym scenariuszem pełnometrażowym. Z adaptera leci heimat-pop - tak nazwaliśmy gatunek niemieckiej muzyki rozrywkowej z lat 70-tych; jest marszowa, sarkastyczna, śmieszna i całkowicie beztroska, idealnie pasuje do kilku scen z naszego scenariusza. Śmiejemy się przez całą długość płyty.

Listopad 2015. Sławek przyjeżdża samochodem. Wygląda dobrze, oko błyszczące, ze słów i tonu głosu przebija spokój i pogoda ducha. Jeszcze nie weszliśmy do kuchni, jeszcze nie zdjął czarnej wojskowej kurtki, już mnie informuje:

- Znowu piszę.

- O czym?

- A wiesz, dziś napisałem opowiadanie o psie bez jednej nogi. Ma trzy, ale biega i cieszy się tak samo jak zdrowe psy.

Tamtego listopadowego wieczora, kiedy widzieliśmy się ostatni raz, Sławek chciał żyć. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie przyjechał do mnie, żeby się pożegnać. Rozważał przeprowadzkę do Warszawy, miał plany na nowe filmy i nowe życie.

Siedzimy w kuchni, robimy obiad, gadamy, a potem milczymy. Umawiamy się na spotkanie po Świętach. Odprowadzam go do samochodu. Sławek wsiada i odjeżdża. Cieszę się, że jest na dobrej drodze i żyję tym iluzorycznym przekonaniem przez następny miesiąc, do dnia, w którym dowiaduję się, że on odszedł na zawsze.

Dwa lata później dowiedziałem się, że od listopada 2015 r. Sławek był wreszcie pod opieką profesjonalnego terapeuty; wcześniejsi okazali się ignorantami i za to jak Sławka prowadzili powinni stracić prawo do wykonywania praktyki. Terapeuta wyznaczył Sławkowi zadania. Jednym z nich było tzw. rzucanie kotwic, czyli ponowne nawiązanie relacji z ludźmi, którzy byli w życiu Sławka ważni. Sławek odwiedził mnie w listopadzie, żeby rzucić kotwicę. Wiem, że po spotkaniu ze mną był pełen energii. Kilka dni później miał inne spotkanie, po którym zaczął osuwać się w ciemność.

Zmarł w Warszawie 23 grudnia 2015 roku. Był to dzień ponury, w nocy wiał porywisty wiatr...

Spotykam się z pięknymi świadectwami na temat Sławka, ale spotkałem też kłamstwa i bzdury, najczęściej kolportowane przez ludzi, którzy Sławkowi wiele zawdzięczają. Czułem irytację kiedy protekcjonalnie oceniano Sławka jako niedojrzałego. Hej, ty, dojrzały człowieku, pytam cię... Czy osoba niedojrzała utrzymuje i wspiera rodzinę? Czy osoba niedojrzała wybacza rodzinie brak szacunku i nie porzuca ich? Czy osoba niedojrzała nie wdaje się w idiotyczne dyskusje z ignorantami pozującymi na ekspertów sztuki filmowej? Czy osoba niedojrzała nie włazi im w dupę, chociaż to od nich zależy dotacja na film? Czy człowiek niedojrzały czuje niestosowność i zażenowanie, kiedy o losach swojego najważniejszego filmu jest zmuszony rozmawiać z pracodawcą szeptem przy śmietniku na tyłach budynku stacji TV? Czy człowiek niedojrzały, wysłuchawszy bezdomnego alkoholika, wsadza go w samochód, odwozi na oddział szpitalny i znajduje dla niego pomoc? Czy człowiek niedojrzały nie donosi na sąsiadów? Czy człowiek niedojrzały, uderzony i prowokowany wyzwiskami, śmieje się agresorom w twarz i odchodzi z podniesioną głową? Czy człowiek niedojrzały wybacza swojemu niedojrzałemu przyjacielowi, kiedy ten informuje go, że przespał się z jego niedojrzałą partnerką? Czy niedojrzały człowiek rezygnuje z odwetu i wymierzenia sprawiedliwości swoim oprawcom (duchownym katolickim), którzy zniszczyli mu życie? ... Opinie o niedojrzałości kierowane pod adresem chorego i zmarłego na depresję są dowodem niedojrzałości ludzi, którzy takie opinie formułują. Podobnie ma się rzecz z przypisywaniem Sławkowi nadwrażliwości i sentymentalizmu. Sławek zawsze drwił albo śmiał się z każdej rzewności.

Dziś widzę, że moje wspomnienia nt. Sławka układają się w proste zdanie: Sławek opiekował się słabszymi. Było tak z pewnością, bo opiekował się też mną. I tak jak mnie, tak wielu ludziom przynosił pożytek, siłę i dobrą energię, nie oczekując niczego w zamian.

Marcin Grabowski

Nasz czas zawsze teraźniejszy

Obserwowałem piękną karierę Sławka Pstronga z dużym zainteresowaniem. Tak jak wyczekuje się wiadomości z podróży, w którą wyruszyliśmy wspólnie, choć później podążaliśmy w innych kierunkach. Sławek był w liceum klasę wyżej, otaczała go już wtedy legenda kogoś barwnego, wrażliwego, kto trafił do naszej szkoły po epizodzie duchowych poszukiwań. Wyróżniał się. Nie umiem sobie już dzisiaj przypomnieć, jak to się stało, że się zakumplowaliśmy, po prostu jakbyśmy się znali całe życie. Odkąd go znałem pisał i reżyserował, a to było mi bliskie. Szybko wciągnął mnie do grupy teatralnej, jaką stworzył (spotykaliśmy się często w internacie). Nie od razu i nie do końca rozumiałem spektakle, jakie robił, ale był na tyle charyzmatycznym przewodnikiem, że oddawaliśmy mu swoją energię i zapał z naddatkiem. Pisał scenariusze, będące często wynikiem naszych rozmów a potem realizował spektakle potrafiąc wydobyć z nas coś, czego sami nie dostrzegaliśmy. Dzisiaj już umiem to nazwać – szukał w nas ironii i potrzeby abstrakcji. Jego spektakle były jedną wielką metaforą ucieczki z systemu opresji i zależności. Wyjaskrawiał w nich jasność ducha wyrywającego się z ogólnego mroku. Bolała go rzeczywistość. Ta historyczna (terror II wojny światowej), literacka (opisywana przez Franza Kafkę i Charlesa Bukowskiego) i ta, w której tkwiliśmy na początku lat 90. (przecież zaczął naukę w I LO w roku 1991), czyli tuż po zmianie ustroju. Ponieważ czytał z nas wszystkich najwięcej, najwięcej też wiedział o zagrożeniach i miał najwięcej wątpliwości. Zaś te prowadziły go do literackich i artystycznych poszukiwań. Teraz myślę, że gdyby nie Sławek, nie odkryłbym dla siebie świata Franza Kafki, czy poezji Rilkego. Przecież obaj wyprowadzali z mroku jasność, jaka bije z najgłębszego źródła w człowieku. Śmiało mogę powiedzieć, że w liceum przegadaliśmy ze Sławkiem „noce i dnie”. I nigdy to nie były rozmowy błahe. Zawsze o tekstach cudzych czy własnych, o teatrze i o kinie. Często o filozofii. Bywało, że o sensie życia. I zawsze byliśmy głodni tych rozmów. Często spotykaliśmy się w weekendy. Sławek przychodził do mnie, zamykaliśmy się w moim maleńkim pokoju, albo bywało, że pociągiem jechałem do niego, do Skórcza. Po prostu zwąchaliśmy się od razu jako poszukujący swojego miejsca w życiu, swojej drogi. Kiedy skończyliśmy szkołę, wciąż do siebie pisaliśmy. Kiedy myślę o Sławku, to najpierw widzę jego zamyśloną twarz a potem duże koperty pełne odręcznie zapisanych kartek szerokim, potoczystym, rozłożystym pismem. W tych kopertach były jego opowiadania i scenariusze. Albo wiersze, na które trafiał. Trochę się jedynie dziwiłem, że tak Sławek musi krążyć zanim trafi na swoje. Zawsze wiedziałem, że będzie reżyserował czy tego chce, czy nie, że pójdzie w stronę teatru albo filmu. Ale chyba nie umiał nigdy wybrać prosto. Wolał poznawać. Był trochę tu, trochę tam, zanim trafił na swoje. Dlatego tak się cieszyłem każdą wiadomością o nim. Każdym jego filmem. Jak to w życiu, nasze kontakty były coraz rzadsze, a praca coraz bardziej intensywna. Ale zdarzało się, że wpadał do Warszawy, pamiętam na przykład wizytę Sławka u mnie na ulicy Okólnik. Dołączył też do nas jego dobry kumpel, a później też mój dobry kumpel, Marcin Wrona, później znakomity reżyser. Kiedy w ubiegłym roku miałem spotkanie autorskie w Krakowie odezwałem się do Sławka z zaproszeniem. Nie odpowiedział. Uznałem, że zapewne jest zajęty. Ale był wpisany w mój życiorys, czy był blisko, czy nie. Ostatnio, podczas wizyty w Starogardzie z okazji 135-lecia naszego liceum, mówiłem o Sławku i jego osiągnięciach. Był przecież chyba najlepszym moim kumplem z najgorętszego i najciekawszego czasu określania siebie. Być może intelektualnym przewodnikiem. Był ode mnie zdolniejszy, mądrzejszy, według mnie czekała go jaśniejsza przyszłość. Wiedziałem, że będzie kimś wielkim. To się po prostu czuje. Był pięknym, bardzo wrażliwym człowiekiem. Kimś ode mnie lepszym. Mogłem stawiać go sobie za wzór.

Sławek osiągnął w życiu wiele, jego kariera jest piękna, jego praca ceniona, ale myślę o tym, co mógłby nam jeszcze pokazać, dać, dla kogo jeszcze stać się przewodnikiem, autorytetem. Odszedł kilka dni przed czterdziestymi urodzinami. Wiadomość przekazała mi mieszkająca w Warszawie Kamila Jansen, chodziła ze Sławkiem do jednej klasy. Kamila znała Sławka lepiej w czasie, kiedy ja już miałem z nim mniejszy kontakt, czyli w ostatnich latach. Regularnie widywała się z nim w Krakowie. Ostatni raz widziała się z nim kilka miesięcy temu. Całkiem niedawno się do niej odezwał.

8 stycznia pojechaliśmy z Kamilą do Krakowa. To była trudna emocjonalnie wyprawa. - Sławek został pochowany na cmentarzu na Podgórzu. Uroczystość była – tak jak sobie tego życzył – świecka, miała charakter humanistyczny. Żegnał go tłum przyjaciół, kolegów, znajomych, omal cały krakowski TVN, z którym był przez lata związany. Słuchaliśmy jego ulubionych fragmentów muzycznych i wierszy. Kiedy wyszliśmy z kaplicy i szliśmy w górę cmentarza towarzyszyło nam „Hallelujah” w wykonaniu Rufusa Wainwrighta. Urnę z prochami Sławka niósł Jego brat. Kiedy Sławka chowaliśmy, wyszło słońce. W tym słońcu odczytano wiersz Charlesa Bukowskiego:

(…) nie dotrą do końca
piękni ludzie umierają w płomieniach
(…) są motylami
gołębiami
wróblami
nie dotrą do końca
(…) kiedy w nagrzanym słońcem parku starcy grają
w warcaby.

(przekład Piotr Madej)

Podeszliśmy z Kamilą do mamy Sławka, pani Marii i do jego brata. Składając kondolencje, powiedzieliśmy, że był naszym kolegą z liceum w Starogardzie. Prawdę mówiąc chciałem coś o Sławku tam, na pogrzebie, powiedzieć. Ale choć pracuję w słowach na co dzień, nie umiałem z siebie wydobyć żadnego.
Żegnaj, Sławku. Kiedy tylko myślę o Tobie, nadal siedzimy w moim pokoju w Starogardzie i tyle chcemy napisać. Po prostu świat stoi przed nami otworem.

Remigiusz Grzela