opowiadania

Wydaje się, że właśnie słowo „kryzys” jest kluczowe dla tego pisarstwa. Nie chodzi tu, bynajmniej, o kryzys ekonomiczny, lecz o kryzys kultury współczesnej w jej wymiarze duchowym.

Ze wstępu Wacława Lewandowskiego do tomu opowiadań Sławka Pstronga.

Ogień

Przylądek dobrej nadziei, gospoda. Jest prawie siódma wieczór. O tej porze siedzi tu najwyżej kilku najbardziej spragnionych. Nocne życie w swojej lokalnej wersji, jeszcze się nie rozpoczyna.

Rachityczne smużki dymu z tanich papierosów są dopiero zapowiedzią zatykających płuca kłębów. Choć rozgrzane sierpniowym upałem powietrze wciąż nie przynosi ulgi, świerszcze już zbierają orkiestrę i rozpoczynają wieczorny koncert.

O tej porze najprzyjemniej siedzi się pod drewnianym okapem tarasu, mimo że wysłużone krzesła i stoły nie grzeszą schludnością, a brud od wieków wżera się w zmurszałe drewno.

Przy jednym ze stołów siedzi trzech stałych klientów zaprawionych już lekko piwem. Poprawiają wódką, flaszka ciepłej żytniej stoi opróżniona do połowy. Oni nigdy nie chłodzą wódy. Kto się przejmuje takimi pierdołami?

Jak zwykle okupują to samo miejsce na wprost chwiejącej się balustrady, skąd najlepiej widać drogę biegnącą przez środek wsi.

- I co Zyta, dałaś już Zdzichowi dzisiaj?! - krzyczy Zen w stronę idącej drogą kobiety.

- Idź lepi do kowala, żeby ci go wyprostował wreszcie.

Tekst kobiety rozbawia towarzystwo. Wygadany kurwiszon.

Siedzą przy tej swojej ciepłej gorzale i mają wszystko gdzieś.

- Czuliśta dzisiaj, jak śmierdziało od chałupy Miechowskich – pyta Zen.

Żona Zenka jest za granicą. Mieszka z takim jednym. Zenek podobno wie, kto to taki, ale ma w dupie.

- Zupełnie, jakby palili, jakie stare szmaty.

- Żem widział ogień i dym - mówi Miet, dawny kombajnista, niezły numer. Jak, kto mu podskoczy, od razu wali w ryja.

- Chuj wie, co to było, ale waliło zajebiście.

- A piliśta ten jego bimber? Przez gardło idzie jak torba żyletków.

- Przecież z nimi się nie dzielił. Sprzedawał, gdzie indzi, podobno same Ruski od niego to brały na rynku w sobota. Stachu dał ci wypić?

- Kiedyś żem kupował od niego wór bulwów, to dał się napić. Mocne, ale Ruskich je lepsze.

- Od Ruskich to dobry je ino tryper.

Zen śmieje się głośno, zadowolony, że jest tak śmieszny. Śmiech Zena przypomina odgłos zapalanego malucha, któremu już dawno potrzeba wymienić rozrusznik.

- A ty, co tam bazgrzesz! – krzyczy do mnie Miet.

- Podanie o nową wątrobę.

- No to pisz. Dla mnie zamów nowe nery. Coś mnie w nich ostatnio napirza.

Od dawna myślę, żeby coś napisać o tym miejscu. Dzisiaj nadarza się szczególna okazja, ale nie mam pojęcia, jak się do tego wszystkiego zabrać. W moim notatniku cały czas piszę, o czym innym, zupełnie nie na temat.

Kiedyś pracowałem w regionalnej gazecie w mieście, dwadzieścia cztery kilometry od nas. Taka tam mieścina. Prowadziłem kronikę, pisałem reportaże, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dostałem nawet jakiś dyplom. Matka go na ścianie powiesiła. Do dzisiaj jest tam jaśniejsze miejsce. Trzeba by w domu pomalować, śmieci z szafy powyrzucać. Po matce jeszcze jest dużo gratów.

- Napij się z nami jak człowiek – woła Mietek.

- Zostanę przy piwie.

- To weź browara i chodź do nas.

Czemu nie, to w gruncie rzeczy dobre chłopy.

Tragiczna historia. Aż słów człowiekowi brakuje.

Po reorganizacji w gazecie wylali mnie na zbity pysk. Teraz jestem bezrobotny. Dostaję zasiłek, z którym kulam jakoś do pierwszego. Mieszkam w domu komunalnym, za mieszkanie nie trzeba dużo płacić, woda tania, gazu nie ma, prąd podłączony na pajęczynę. Jeszcze nikogo u nas za to nie zamknęli.

Kiedy moja matka przeniosła się do drewnianego M-1, zostały mi dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Prawdziwy luksus. Nie to, co u innych, gniotą się jak w brojlerze. Większość dzieci z góry zostało skazanych na debilizm, są zawszone, brudne i bite przez pijanych rodziców. Na nich wyładowują swoje frustracje. Lepiej jest już u dzieci gospodarzy, są mniej bite. A poza tym dzieciaki mają tam więcej miejsca na zabawę. Fakt, że muszą siedzieć w smrodzie w chlewie, ale praca jest praca. Czasem tylko gorzej śmierdzi.

Jednak teraz bida u gospodarzy taka sama jak wszędzie. Dobrze, że chociaż mają swoje jedzenie. Zawsze coś się znajdzie w ogrodzie albo w chlewie. Tylko muszą uważać, bo u nas kradnie się bez Boga. Kiedyś dla bambrów było lepiej. Mimo, że stały te przeklęte pegeery. Każdy miał pracę, a od chłopów państwo wszystko kupowało. Cena zboża i mięsa była niezła, hodowla i uprawa się opłacała. A ilu bambrów na czarno handlowało? Ba, nie musieli ruszać zadka z chałupy. Przyjeżdżali do nich z miasta i kupowali mięcho z pocałowaniem ręki. Każdy porządny człowiek miał pracę, mniej było przestępstw i rozbojów. A teraz bieda, nędza i nic więcej.

Zenek, nieszczęśliwy facet, za dobry był dla tej dziwki. Miała okazję i wyjechała z jakimś Niemcem. Poleciała na jego forsę i zostawiła chłopa. Choć z drugiej strony, nie ma, co się jej dziwić.

Mietek, dobry kombajnista, chłop nerwowy, nigdy nie przepuszcza okazji, żeby komuś przyłożyć. Silny jak koń. Kiedyś, gdy był w sztok pijany, próbowano go siłą wyrzucić z zabawy w remizie. Nikt nie dał rady. Zaparł się nogami i ani rusz. Jeden narwaniec próbował nawet sztachetą od płota go powalić. Tylko się złamała na jego barach. Miet nic nie poczuł, a jeszcze przy okazji kilku porządnie oberwało. Czasem wpada w szał po wódzie.

Tadek jest najspokojniejszy z nich wszystkich. Pije jak każdy inny, ale ma mocny łeb, niejeden zakład już wygrał. Nie ma takiej wódy na świecie, co by go położyła. Potrafi jeździć każdym traktorem. Mieszka z matką.

W gruncie rzeczy to złote chłopaki. Szkoda mi ich, marnują się przez wódę i mózgojeby. Nie wiadomo, co im może jeszcze do głowy strzelić. To są starzy kumple, znają się jeszcze z podstawówki, razem chodzili do zawodówki w mieście. Mieszkają w tym samym bloku. Trzymają sztamę.

Był jeszcze jeden, Zibi, ale zeszłego lata wpadł pod cheder kombajnu. Nie było, co zbierać.

Gdyby komuna nie padła na ryj, byłby jeszcze z nich pożytek. A tak, co? Szkoda gadać.

Prawdziwej wioski już nie ma. Wszystko zniszczyła komuna. Nienawidzę komuchów. Dali pracę, to fakt, ale ich przy okazji rozpili. Polak po wódzie pracuje jak cep na grudzie. Rozpić Polaka i trzymać go za ryj, oto chodziło. Długo komuchom nie udało się ich trzymać, ale to wystarczyło, żeby zrobić pokraki z porządnych ludzi. Nigdy nie mieszałem się do polityki, jestem człowiek spokojny i nie chcę nikomu przeszkadzać. Nigdy nie lubiłem burd. Cenię sobie spokój. Jestem jedynak, żony nie mam, bo i po co. Za urodziwy też nie jestem, bardziej mruk i nieudacznik. Ale swoje wiem. Nigdy z nikim się nie kłóciłem, każdemu schodziłem z drogi, a po piwku jestem potulny jak baranek. Ale krew się we mnie burzy, jak widzę niesprawiedliwość ludzką. Mam dużo czasu do myślenia i widzę, że nie dzieje się dobrze z ludźmi. Siedzą ludziska w gospodzie lub przed telewizorem. Brak życzliwości na każdym kroku. Nuda zżera wszystkich. Przecież takich ludzi, którzy większość swego życia przepracowali, może szlag trafić od tej przeklętej bezczynności. Nie powiem, w pegeerach nie każdemu chciało się robić, to wiadomo, bo i po co czyjąś ziemię człowiek będzie orał, czyje świnie oprzątał. Na swoim to i nawet życie by oddał.

Biedne te chłopy. Ratunku chyba nie ma już dla nich żadnego. Dobrze, że chociaż lubią żartować. Jednak z tej Miechowskiej nie powinni się śmiać.

- Miechowska szmat nie paliła - musiałem im wreszcie powiedzieć, co się stało.

- A, co ona tam mogła palić? - zapytał Zenek.

- Na pewno nie szmaty. Wiem, bo przechodziłem tam dzisiaj i wszystko widziałem. Miechowscy mieszkają prawie przy samym lesie. Zbierałem jagody, żeby sprzedać przy drodze. I kiedy wracałem z lasu, spojrzałem przez płot do nich. Nie, żebym był czegoś ciekawy, ale zainteresował mnie krzyk z podwórka. Matka Miechowskiej stała przed domem i płakała. W życiu nie słyszałem takiego płaczu, jakby ją, kto żywcem ze skóry obdzierał. Najpierw pomyślałem, że Stachu znowu zrobił burdę po pijaku. Ale to było, co innego. Jego nie widziałem w ogóle. Zobaczyłem, że Hanka wynosi meble na podwórko. Łóżko, komoda, krzesła. Były całkiem porąbane. Na środku podwórka robiła stos. Leżały już tam porąbane pieńki. Przez chwilę pomyślałem, że zaczęło się im powodzić, więc Hanka chce to wszystko spalić, a matka zawodzi, bo to były jej stare graty. Hanka nie płakała. Miała taką zaciętą minę. Nawet z daleka widziałem jej oczy. Patrzyła przed siebie, jakby niczego nie widziała.

Hanka zniknęła w domu. Nie było jej przez długi czas. Wreszcie wyszła taszcząc coś w worku. To był duży worek, pozszywany z mniejszych, płóciennych worków. Nie wiedziałem, że ma tyle siły. Tam musiało być coś cholernie ciężkiego. Kiedy przytaszczyła worek pod stos, wciągnęła go na samą górę. Ułożyła go na stosie. Potem znowu zniknęła w domu i wyszła z kanistrem tego bimbru, co go Stachu pędził. Oblała nim stos i worek. Wyciągnęła zapałki i podpaliła. Natychmiast buchnął olbrzymi ogień. Ten bimber był naprawdę mocny.

- Wiem, przecież żem go pił. Zatykał jak cholera.

- Cicho bądź Miet - Zen uciszył kumpla. Szkoda tych gratów. Po co je paliła?

Nie słuchałem ich.

- Meble i drzewo paliły się szybko. I wtedy coś zaczęło do mnie docierać. Poczułem zimny dreszcz na plecach. Człowiek zawsze przewiduje najgorsze. Chciałem się mylić, ale niestety. Hanka stała bez ruchu. Jak słup soli. Jej matka załamywała ręce i klęczała. Dzieciaki Miechowskich stały w progu i patrzyły na ogień. Były umorusane i zapłakane. Wszedłem na podwórko. Stanąłem przy matce.

- Pali go! Matko Boska! - lamentowała przeraźliwie.

Nogi ugięły się pode mną. Były jak z waty. Hanka zbliżyła się do stosu. Domyśliłem się, co chce zrobić. Podbiegłem do niej i złapałem ją w ostatniej chwili. Prawie już wskoczyła na stos. Ledwo mogłem ją utrzymać.

- Niech mi pani pomoże, bo nie dam rady jej utrzymać - zawołałem do staruszki.

Kobieta patrzyła nieprzytomnie.

- Chce pani stracić też córkę?!

Jej matka zerwała się z ziemi. Chwyciła pod ramię Hankę. Odciągnęliśmy ją z trudem. Nie wyrywała się, tylko szła do przodu. Nie widziałem nigdy tak silnej kobiety. Udało nam się odciągnąć ją od ognia. Wtedy staruszka zmieniła się nie do poznania. Przestała płakać. Chwyciła ją mocno.

- To nic - powiedziała już spokojnie. - Wszystko się ułoży. Bóg pomoże.

Weszliśmy do domu. Szukałem jakiegoś krzesła, żeby Hanka mogła usiąść, ale wszystko było porąbane. Znalazłem metalowe wiadro i posadziliśmy na nim Hankę. Spojrzała na mnie, aż dostałem gęsiej skórki. Nikt nigdy na mnie tak nie patrzył. Odezwała się wreszcie.

- Nawet bez kościoła nie chciał. Wody święconej skąpił... Bezbożnika, na dodatek bez pieniędzy, nigdy. A do tego Żyda? Skąd się o tym dowiedział? Mówiłam, że Stachu nie je świń, bo mu szkodzą, a on na to, że Żyda nie pochowa i już... Pieniędzy nie macie? A co dostajecie za bimber, dobre słowo?... A to przecież na syna. Uczy się w mieście, lekarzem chce być. Przecież my nie pijemy. No może mąż trochę pił. Przecież to nie dla nas... Bezbożnika nie pochowam i koniec. Niech go gmina pochowa.

- A to chuj.

Nie wytrzymałem.

- Skurwysyn bez serca. Sam chleje, aż jest od tego na mordzie czerwony.

- To nic, to nic - pocieszała matka - Jakoś się ułoży, będzie dobrze. Bóg pokarze.

Hanka nie patrząc na nas mówiła dalej.

- Miał zawał. W piwnicy dostał, jak po schodził schodach. Uderzył głową w ziemię... Nie chciał go pochować... Do ziemi bez pochówku nie dam jak świnię. Trzeba spalić. Ogień wszystko spali.

Nie mogłem tego dalej słuchać. Poczułem, jak krew uderzyła mi do głowy.

- Wyjdę do ognia, żeby stodoły nie spaliło. Powietrze suche.

Wyszedłem. Odetchnąłem głęboko, potrzebowałem świeżego powietrza, ale poczułem spalone mięso. Żołądek skurczył mi się i myślałem, że rzygnę. Słyszałem, jak skwierczało ciało Stacha. Nie mogłem na to patrzeć. Klecha nie chciał go nawet pochować bez mszy.

Czułem się, jakby mnie ktoś zdzielił w głowę kijem. Gdyby tylko Hanka mogła zapłacić, pogrzeb by się odbył i to z kazaniem jak na odpust. Klecha już na gorzałę nie miał? Pił na umór. Kiedyś przyszedł całkiem pijany na mszę. Zasnął na stojąco w połowie. Musiał go zbudzić ministrant. Gdy się obudził, myślał chyba, że to początek mszy, bo zaczął ją od nowa.

A był u nas kiedyś porządny ksiądz. Taki dobry staruszek. Mówił, że człowiek nie ma prawa sądzić człowieka, bo kto to inny jest od tego. A ten karierowicz zakichany? Podobno został zesłany do nas karnie przez biskupa za jakieś machloje. Mówią, że handlował samochodami bez cła, brał papiery na kościół. Sprzedawał kościelną ziemię, prowadził jakieś lewe interesy.

Kiedy ogień zmalał poszedłem od Miechowskich. Dałem jeszcze przedtem dwa słoiki jagód dzieciom Hanki. Wróciłem do siebie. Chodziłem po mieszkaniu jak głupi i nie wiedziałem, co zrobić. W końcu przyszedłem do gospody. Zacząłem pisać o tym. Nawet nie wiem, po co. Może, żeby wysłać to do gazety albo do telewizji.

Skończyłem opowiadać. Długo przy stole panowała cisza. Tylko świerszcze nie zamierzały przerywać koncertu.

Pierwszy odezwał się Zenek.

- Kończym flaszkę i idzim się przywitać.

Zen nalał do szklanki wódki i podsunął ją w moją stronę.

- Ta kolejka pijesz na nasze konto.

Wypiłem ciepłą wódkę. Paliła. W ogóle nie zastanawiałem się nad tym, że w zasadzie nie piję wódki. Zapiłem ją piwem.

- Tera my.

Zenek rozlał do końca. Nie stuknęli się. U nas, kiedy jest żałoba, nie stuka się kieliszkami. Wypili. Dokończyli piwo z poszczerbionych kufli.

- Tad skocz no po dwa kanisterki z benzyną - rozkazał Zen tonem nieznoszącym sprzeciwu. Przyjdź pod plebania. Tylko raz dwa. Idzim.

Zenek wstał, my za nim.

Pociemniało już, upał nie zelżał. Nadal było parno.

Plebania była blisko gospody.

Zenek i Mietek nie zdążyli wypalić papierosa, kiedy przybiegł Tadek z kanistrami. Zenek wziął jeden. Podszedł do drzwi plebani i zadzwonił. Nikt nie otwierał. Dzwonił jeszcze parę razy. Potem zszedł po schodach.

- Pleban, skurwysynu, wyłaź! - krzyknął w stronę okna. - Wyłaź, bo ci to czarne dupsko spalim.

Jakoś to nas rozśmieszyło. Przedtem panowała grobowa atmosfera, teraz rozładowała się przez to. Wiedziałem, że chcą tylko postraszyć klechę. Przecież to złote chłopy. W gruncie rzeczy.

Wypity alkohol przepływał przeze mnie jak gorąca fala.

- Wyłaź złamasie, bo cię żywcem spalim! - zawołał Mietek.

- Czemuś nie pochował Stacha?!

Ksiądz nie wychodził. Wydawało mi się, że firanka w oknie drgnęła.

- Stoi przy oknie. Jest w środku - powiedziałem do Zenka.

- Nie chcesz wyleźć! No to cię wykurzym!

Zen oblał drzwi plebani i ścianę. Mietek oblewał z nim.

- I jak będzie?!... Zara dogonisz Stacha. On ci powie krótko, co myśli na ten temat!

- Zen nie szalej!

Złapałem Zenka za rękę, kiedy zobaczyłem, że zapala zapałkę. Odepchnął mnie. Przyłożył zapałkę do drzwi. Drewno liznął placek ognia. Szybko zaczął się powiększać.

- Wyłaź durniu, zaraz cię zjara!

Drzwi i ściana stanęły w ogniu. To był stary, drewniany budynek. Drewno strzelało, było suche jak szczapa. Ostatnio padało u nas miesiąc temu. Parzyło w twarz i w plecy.

W plecy?! Odwróciłem się

- Jezu, Zen, kościół się pali!

Blisko plebani stał drewniany kościół.

- Kurwa, kto go podpalił!

- A co? Niech się jara. Niech klecha ma za swoje.

To był Mietek. Nie zauważyłem, kiedy oblał kościół benzyną. Zenek podbiegł do płonącej świątyni. Ściągnął koszulę i próbował ugasić ogień. Opalił sobie tylko włosy.

Stary, drewniany kościół tak jak i plebania szybko się palił. Wysuszone drewno głośno trzaskało wyrzucając wysoko w górę snopy iskier.

Różowa dziura

W ogródku mieszkania należącego do kilku krasnoludków stoi gipsowy papież naturalnej wielkości. Habemus papam, ale nie to stanowi dla nas źródło sensacji ani tym bardziej niepokoju. Krasnoludki wynajmują dwa pokoje z kuchnią. W jednym urządzają sobie sypialnię, w drugim wspólny salon. Mają ascetyczne umeblowanie, nie zawracają sobie głowy meblowymi pierdołami.

Mieszkają na nowoczesnym osiedlu obdarzonym przerażającą symetrią. To przytulne bloczki upchnięte i ocierające się o siebie. Mieszkają w nim ludzie pracy, mężczyźni w garniturach, kobiety w kombinezonach, garsonkach. Oraz dwóch bezrobotnych, którym się nie udało.

Na osiedlowej uliczce ktoś wywiercił różową dziurę, która skupia i fascynuje mieszkańców. Niektórzy celowo do niej idą, inni nieświadomie. Na osiedlu jest również lustro, okrągłe, stojące. W jego odbiciu stłoczeni ludzie w samej bieliźnie, jest nawet jeden mężczyzna w szelkach przytrzymujących majtki. Przy ludziach pojawia się gigantyczny cień królika, dlatego, że gigantyczne króliki mają olbrzymie cienie.

Na uliczce parkuje taksówkarz. Czekając na klienta popija przez słomkę mleko z kartonowego kubka.

W oddali za kontenerem na śmieci płonie ciało na stosie z mebli. Z płonącego stosu wystają tylko nogi w sandałach ecco.

Na niebie samolot do zmasowanych przewozów turystycznych. Jedno okno odsłonięte, a w nim mężczyzna z maszynką do wycinana włosów z nosa. Zajęty wycinaniem. Maszynka do wycinania włosów z nosa nie zalicza się do przedmiotów będących na liście niebezpiecznych do przewożenia w samolotach, nie stwierdzono, żeby była narzędziem terrorystycznym.

W mieszkaniu gospodyni domowa czyta "Kompendium wiedzy o krasnoludkach". Lektura ją pochłania i fascynuje. Wciąga bardziej niż dziejąca się na ekranie telenowela.

Uważaj na lifting. Jest w promocji.

Nie zobaczysz wszystkiego. Coś cię zainteresowało, przybliżasz się do sytuacji, tam jakiś mężczyzna stoi z kobietą. Obok stoi kot, widać go tylko do połowy, druga połowa kota znika za rogiem. Zaglądasz za róg bloku, tam niczego nie ma, prócz drugiej połowy kota. Wracasz, a tu już nie ma kobiety, za to facet jest odwrócony.

Bosch.

Nie wszystkim podoba się obecność krasnoludków na osiedlu. Dwóch starszych sąsiadów w osiedlowej altance knuje intrygę.

- Jak to zrobimy?

- Coś się wymyśli.

- Cholerne czerwone skurczybyki. Jak ja ich nienawidzę.

- Skąd ci się to wzięło?

- Z dzieciństwa. To długa historia.

- Opowiedz.

- Nie. Staram się ją zapomnieć. Wszędzie się panoszą, jakby byli u siebie.

- Płacą czynsz.

- Najmniejszy, więc to jest wystarczający powód, żeby się ich pozbyć.

- Za prąd i gaz płacą jak wszyscy.

- Jeszcze tego, by brakowało, żeby płacili mniej.

- Z czego oni żyją?

- Z tantiem.

- Za to ich nie lubię.

- Powinniśmy ich śledzić?

- Dobra, możemy to robić na zmianę.

Śledzenie krasnoludków nie jest trudne. Wystarczy za nimi iść.

- Masz klucz do bramy od altanki.

- Gdzieś tu był.

- Cholera nie ma.

- Wszystko przez te krasnoludki. Nigdy się ich nie pozbędziemy.

- Są gorsi od karaluchów.

A jednak się rusza

W ciemnym, zawilgoconym powietrzu zmaterializowała się mglista postać mężczyzny, zakutego ciasno w wąski prochowiec o dawno już przebrzmiałej urodzie. Mężczyzna nawet z bliska nie był wyraźnie widoczny, jakby cierpiał na szczególny rodzaj rozmazania. Mgłę powodował sączący się deszcz jak z nieszczelnego kurka, a może raczej jak z wielkiej, zlew przy zlewie, umywalni z mnóstwem przeciekających kurków.

Mężczyzna osadził głowę sztywno w kołnierzu, zupełnie jak w gorsecie. Jego głowa za nic nie chciała się niepotrzebnie poruszyć. Patrzył na swoją wyciągniętą rękę, na której grzała się zimna kanapka. Przełożył ją na drugą stronę, gdy już zaczęła dymić. Nie chciał mieć przecież zwęglonej kanapki. Jego dłoń szybko się rozgrzewała. Widać było bijący od niej czerwony żar.

Stał na chodniku przed budką baru szybkiej obsługi, tuż naprzeciw okienka, z którego wyłaniało się popiersie sprzedawcy.

Deszcz siąpił szorując brukowe kostki, bielejące w refleksach ulicznych lamp. Nienasycone powietrze obżerało się duszącą wilgocią. Nie wiadomo dokładnie, kiedy zbutwiało od nadmiernej mżawki.

- Ona chyba nie jest świeża? – zwrócił się do sprzedawcy, nie podnosząc oczu z dłoni.

- Co pan mówisz.

Sprzedawca był bardzo ożywiony. W zasadzie nikt nie wiedział, skąd u niego brało się tyle entuzjazmu przy takiej psiej pogodzie.

- Świeższej rzeczy nie zjesz pan w całym mieście.

- To dlaczego się nie rusza?

Sprzedawca wyglądał, jakby zeżarł tyle prochów, ile waży. Jego oczy ledwo trzymały się głowy, gotowe w każdej chwili wyskoczyć, czekając na znak ręką.

- Rusza się. Musi pan tylko potrząsnąć.

Potrząsnął, jak doradził sprzedawca.

A jednak się nie ruszyło.

- Niech pan ściśnie kanapkę – sprzedawca pozostawał niezmordowany. – A potem poruszaj pan.

Ścisnął. Ani drgnęło. Poruszał nią. Nic.

- Pana jedzenie jest nieświeże.

Był potwornie głodny, ale nie miał ochoty nabawić się sensacji żołądkowych.

- Może pan ją sobie wsadzić.

Wrzucił kanapkę do kosza na śmieci przy budce.

- Pański wybór.

Tego człowieka nic nie mogło wytrącić z równowagi. Mężczyzna odszedł od budki.

Tylko na to czekały. Ledwie znalazły się w koszu, jeden z nich wyszedł z kanapki i wysunął ku górze peryskop. Obserwował uważnie. Musiał się upewnić, że mężczyzna odszedł. W wizjerze zobaczył malejące plecy odchodzącego. Schował peryskop do plecaka i dał znak pozostałym, że teren jest czysty. Z kanapki ruszyły pozostałe w zwartym szyku po ściance kosza. Ewakuacja robaków następowała sprawnie. Wszystko zostało zorganizowane w należytym porządku. Sądząc po zapachu, robiły to często.

Wróciły do ożywionego sprzedawcy. Napiły się mrożonej herbaty i wyciągnęły nogi na leżakach.

Z notatnika p... bohatera

Strop celi pokrywała gęsta pajęczyna. Kamienne pomieszczenie rozświetlał blask dwóch świec stojących na drewnianym stole. Wosk wylewał się obficie, tworząc gęste stalaktyty. Oprócz świec na stole była kamienna podpórka na drewnianą płyta ze startym wizerunkiem. Przy stole stała prycza. Na niej leżał płócienny koc. Niewielka cela, skromne umeblowanie. Po co sobie zagracać kąt do mieszkania.

Wewnątrz wilgoć i stęchlizna. Oprócz pająka w kącie pajęczyny u sufitu był tam ktoś jeszcze. Ja. Leżałem na kamiennej posadzce twarzą do ziemi. Miałem na sobie płócienny habit. Jedyny ciuch, jaki tu znalazłem. Nie ruszałem się, byłem zatopiony w kontemplacji. W takiej pozycji mogłem leżeć godzinami. Nie potrzebowałem wiele jedzenia ani picia, trochę czarnego chleba i świeżej wody.

Żywiłem się czymś innym.

Energią.

Potrzebowałem wielu ciężkich lat, żeby do tego dojść. Potrafiłem sporo sztuczek. Potrafiłem na przykład istnieć pomiędzy niebem a ziemią. Mogłem chodzić po ziemi, ale nie było przy mnie duszy. Krążyła ona w tym czasie gdzie indziej. Mogła być w dowolnym miejscu. Wystarczała chwila skupienia i już wysyłałem ją gdziekolwiek. Była jak satelita, dzięki niej widziałem sporo. To mój informator. Nie traciłem przy tym kontaktu z rzeczywistością, w której fizycznie przebywałem. W tym też mi pomagała Energia. Naprawdę to było coś.

Była niezła. Wystarczała jej niewielka odrobina, ażeby sprawnie funkcjonować przez całą dobę. Trzeba ją tylko umiejętnie wykorzystać. Można ją nawet wstrzyknąć sobie w tyłek, daje wtedy najlepszego kopa, ale to chodzenie po kruchym lodzie. Jeżeli przedobrzysz, do końca życia będziesz jak warzywo.

Potrafił sobie ją wydzielać.

Moja dusza, podczas licznych wędrówek, spotykała w przydrożnej duchowej knajpie „Pod Ostatnią Gwiazdą” inne dusze należące do jemu podobnych. Schodziły się tam z różnych części świata i gawędziły o różnych rzeczach, sącząc Energetyczne drinki. Przy takich rozmowach uzupełniałem swoją wiedzę, nawiązywałem różne kontakty. Nie miałem ochoty na energetyczne ćpanie, dlatego zdobywałem sobie tyle Energii, ile tylko potrzebowałem. Zapewniało mi to całkowity komfort. Nieraz widziałem zaćpane dusze leżące w klozecie. Zostały oderwane od tych, którzy przećpali energię. Nie miały siły, ażeby się podźwignąć, a co dopiero mówić o powrocie do ciała. Takiemu, kiedy zabrakło duszy, umierało ciało. Gnił, a najgorsze, że miał świadomość, że umiera. Dusza leżała w rynsztoku, wysyłała słabe sygnały życia, patrzyła, co się dzieje z ciałem i cierpiała. Co z tego, jak kiedyś uda jej się wrócić. Raz widziałem podobny przypadek. Ktoś się zlitował i wbił jej w końcu w żyłę działkę. Odzyskała siły i wróciła do leżącego ciała w mieszkaniu. Przez ten czas ciało zgniło, więc był gotowy żywy trup. Włóczył się po okolicy dalej w poszukiwaniu działki. W końcu legł gdzieś. Taką przećpaną duszę należy zlikwidować. Niektóre można jeszcze utylizować. Robi się to, ale cóż za przyjemność mieć duszę przeznaczoną do powtórnego użycia.

Czasem dawałem wolne mojej duszy. Odkryłem, że jeżeli jej się nieco pofolguje, jeżeli trochę się zabawi, lepiej funkcjonuje. Dusza też musi wyluzować, co nie?

Robiłem to najczęściej, kiedy spałem. Mogła wówczas robić, co chciała. Musiała jednak wrócić, skoro tylko się budziłem, nawet, kiedy akurat obracała jakąś inną duszę - panienkę. Nieraz zdarzało się, że musiała wracać w momencie, kiedy zbliżała się do orgazmu. Co zrobić, obowiązek to obowiązek. Na początku miałem trochę kłopotu z nią. Nie słuchała mnie. Wszystko się zmieniło, kiedy wsadziłem ją raz do tyłka starej krowy. Od tamtego czasu był spokój.

Nadała mi świeże informacje. Przebudziłem się z odrętwienia. Powoli wstałem i oparłem się ręką o kamienną ścianę. Powrót na ziemię zawsze wymagał utraty odrobiny siły. Przyzwyczaiłem się. Po minucie wracała mi całkowicie świadomość i forma.

Założyłem drewniane chodaki, wziąłem torbę spod pryczy, zgasiłem świece w celi i wyszedłem.

Otworzyłem skrzypiące wrota monasteru. Stanąłem za nimi i spojrzał w dół góry. U jej stóp leżało miasto tonące w sztucznym świetle. Jak zawsze była noc, księżyc wysoko na niebie doskonale okrągły. Pełnia. Kiedyś Ziemia stanęła w nocy podczas pełni i tak zostało.

Zszedłem z góry. Odnalazłem budkę telefoniczną stojącą w bocznej uliczce. Wszedłem do niej. Zdjąłem z siebie habit, drewniane buty. Z torby wyjąłem potrzebne akcesoria. Na nagie ciało założyłem dwuczęściowy kostium. Spodnie z ciemnego płótna ściśle przylegały do nóg oraz bluzę z takiego samego materiału. Strój był niezwykle szorstki. To rodzaj włosiennicy, utrzymujący cię w ciągłej kontroli. Byłem przyzwyczajony, ale czasem odczuwałem ból.

Na nogi wciągnąłem gumowe buty na grubej podeszwie, wcześniej gołe stopy owijając wełnianymi onucami. Na ręce założyłem długie rękawice, wciągane aż pod łokcie. Na plecy zarzuciłem pelerynę z kapturem zapinaną na klamrę pod szyją.

Miałem też małe uzbrojenie, gumową pałkę zakończona metalowymi i ostrymi jak brzytwy siedmioma ostrzami.

Dusza nadała mi komunikat, że mój wróg, Doktor, wrócił. Uciekł z więzienia, do którego go kiedyś wsadziłem w Przełomowym Roku. Doktor. Stał na czele swych Czerwonych poddanych. Zapragnął dotrzeć do Energii. Wiedział o jej istnieniu. Dzięki niej zrealizowałby swój szalony plan. Wcale nie pragnął osiągnąć nieśmiertelności. Nieśmiertelność jest nudna. Żyć cały czas i nic więcej. Sama rutyna. Nie wiedziałby, co zrobić z czasem, którego naturalnie w takich okolicznościach miałby pod dostatkiem. Nic nie mobilizowałoby go do działania, a przecież lubił działać. Niechybnie dostałby uwiądu mózgu. Stałby się nieśmiertelnym kretynem. Nie, to nie to, czego oczekiwał. Doktor Potrzebował nade wszystko akceptacji i miłości. I to u wszystkich. Koniecznie potrzebował miłości, a nikt go nie kochał. Nawet jego Czerwoni poddani kochali go jedynie, dlatego, że ich tego nauczył, a raczej zmusił. Nie byli naturalni w swoich uczuciach. Gdyby im rozkazał, ażeby go znienawidzili, uczyniliby to z gorliwością. On potrzebował autentycznego uczucia, wypływającego z ich Czerwonych dusz. Gdyby tylko udało mu się dotrzeć do Energii i nauczyć się ją używać, udałoby mu się przy jej pomocy rozkochać w sobie wszystkich ludzi. Posiadał doskonałe plany skonstruowania bomby, która miała urzeczywistnić jego szatański plan. Naukowcy na usługach Doktora. Mieli skonstruować bombę, której jądro stanowiłaby cząstka Energii. Siła detonacji spowodowałaby rozszczepienie się Energii w atmosferze. W wyniku tego spadłby czerwony deszcz, zawierający zakażoną substancję, która wywoływałaby chorobę bezgranicznej miłości do Doktora. Kochaliby go wszyscy, a on sam byłby wreszcie zadowolony i szczęśliwy. Miał dokładnie wszystko opracowane.

Już raz poradziłem sobie z Doktorem, wylewając mu na głowę kubeł lodowatej wody. Momentalnie jego rozpalone myśli zgasły. Kiedyś będąc małym chłopcem Doktor dostał silnego udaru słonecznego. Wówczas Ziemia pozbawiona była powłoki ozonowej, przez co bezpośredni kontakt z promieniami słonecznymi groził nieodwracalnymi zmianami w mózgu. Założył się z kolegami, że wyjdzie na słońce. Szczeniacki zakład wygrał. Nie zdołano go wyleczyć ze skutków napromieniowania, przez co jego rozwój nie przebiegał prawidłowo. Spustoszenia w mózgu doprowadziły do powstania szalonej idei, którą za wszelką cenę pragnął zrealizować. Promieniowanie słoneczne przyczyniło się także do powstania rozdwojenia jaźni Doktora i wpędzenia go w niespotykaną dotąd schizofrenię. Jej skutki ujawniały się często. Doktor Posiada dwie osobowości.

Wsadziłem Doktorka do miejscowego więzienia, gdzie umieszczony został w specjalnej celi, w której temperatura nigdy nie przekraczała 0ºC. Tylko w ten sposób można było bezpiecznie trzymać szalonego Doktora. Jego rozpalona do czerwoności twarz oziębła, stała się blada i zimna.

Jednakże udało mu się uciec z więzienia. Stało się to za przyczyną jego zaufanych Czerwonych naukowców. Przedostali się do więzienia i przywrócili mu odpowiednią temperaturę ciała. Znowu powrócił do swego szalonego pomysłu. Postanowił najpierw skonstruować bombę, a dopiero potem uzyskać Energię. Jego naukowcy przystąpili do działania.

Musiał przyjąć odpowiednią strategię. Postanowiłem, że tym razem zacznę od likwidacji naukowców. Bez nich Doktor będzie bezradny. Uzyskał wiadomość, że rekrutują się oni spośród członków rządu, co tym bardziej stawało się niebezpieczne. Należało ich zdemaskować. W tym celu skonstruowałem specjalny aparat, który pomoże ujawnić zdrajców. Jest to niewielkich rozmiarów kwadratowe pudełko, takie, że swobodnie można je chwycić obydwiema rękami. Z lewej strony znajdował się przycisk, który otwierał pokrywę skrzynki. Wewnątrz umieściłem zostały dwa lustra: jedno pod pokrywką, a drugie na dnie. Należało spojrzeć raz na jedno, a raz na drugie lustro. Kiedy testowany nie może patrzeć na swoje odbicie i odwraca głowę, znaczy, że jest Czerwonym. Przy tym wystąpią na jego twarzy wypieki, cały poczerwienieje. Członkowie rządu potrafią bowiem kontrolować pojawianie się czerwonego koloru na twarzy. Dopiero mój tester ujawni prawdę. To właśnie wyróżniało Czerwonych: czerwona twarz, bądź niezwykle silne wypieki, oraz fakt, że nie mogą przeglądać się w Lustrzynie, tak się nazywał prototyp urządzenia. Jeśli się sprawdzi, będzie go można wypuścić do masowej produkcji pod hasłem: „Sprawdź, czy twój sąsiad nie jest przypadkiem Czerwony”. Pozwoliłoby to na samodzielne testowanie. Nawet ci inteligentniejsi zdrajcy nie potrafiliby się kamuflować. Skontrolowanie wszystkich mieszkańców Ziemi wyrówna braki w wiedzy na temat ilości Czerwonych na planecie. Podobno Doktor razem ze swymi naukowcami dokonał podboju Marsa, Czerwonej Planety, kiedy to odkrył, że zamieszkują ją istoty z przyrodzenia Czerwone. Nawiązał z nimi kontakt, chcąc dowiedzieć się, w czym tkwi przyczyna takiego stanu ich fizjologii. Potem zapanował nad nimi. Część ich sprowadził na Ziemię i rozproszył po planecie dla uczenia Ziemian właściwego posługiwania się czerwonym kolorem, szczególnie twarzy, a także dla uczenia wartości, jakie wypływają z tych możliwości. Nie było ich trudno zasymilować, ponieważ mieszkańcy Marsa wyglądają jak ludzie, są tylko czerwoni na całym ciele. Wkrótce doprowadzili do powstania w miastach gett Czerwonych. Głosili hasła: Czerwony kolor – jedyny kolor, Chcemy mieć możliwość wyboru koloru flagi państwowej, Tylko czerwony itd.. Władza pacyfikowała uliczne demonstracje. Wprowadzano liczne restrykcje. Zabroniono oficjalnie używania czerwonego koloru. Każdego pozbawiano czerwonych rzeczy. Patrole zajmowały się zdejmowaniem z przechodniów czerwonych podkoszulków, koszul, spodni, skarpetek, butów, apaszek. Na prywatne domy i mieszkania dokonywano nalotów. Wynoszono wszystko, co było czerwonego koloru: meble, łóżka, ręczniki, obrusy, zrywano czerwone tapety. Codziennie dokonywały się na miejskim placu publiczne palenia czerwonych rzeczy. Płonęły czerwone stosy. Niebezpieczne stawało się nawet robienie poważniejszej potrzeby na klozecie. Sto tysięcy mieszkań zostało losowo wybranych do tego, by obserwować każde pomieszczenie poprzez kamerę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czerwona z wysiłku twarz czyniącego potrzebę mogła zostać źle zinterpretowana. Zerwano także z uprawiania wszelakich sportów, nawet z szachów.

Rząd zmobilizował swych naukowców do tego, ażeby opracowali szczepionkę, która zmieniłaby kolor krwi na przykład na zielony lub żółty. Każdy obowiązkowo poddawany zostawał szczepieniu. Kto się sprzeciwiał zostawał zsyłany do obozu pracy, znajdujący się poza miastem. Wkrótce miasto miało pozbyć się całkowicie Czerwonych. Dla czystych mieszkańców pracowały tabuny Czerwonych. Cały czas istniało niebezpieczeństwo istnienia Czerwonych w rządowych strukturach, a także przenikania ich do miasta z obozu. Należało zająć się przede wszystkim najważniejszymi osobami w hierarchii Czerwonych. Trzeba podsunąć Lustrzynę Prezydentowi, który rozpocznie testowanie członków rządu. Pozwoli to wyeliminować paru z ekipy Doktora

Miałem się spotkać ze swoim informatorem, u którego miał się dowiedzieć, gdzie przebywa Doktor i jego Czerwoni naukowcy.

Wszedłem na główny plac miasta. Skierowałem się w stronę ławki, która stała przy pomniku jednego z dawnych przewodników państwa. Majestatyczny pomnik z brodatym starcem, ze ściągniętymi brwiami, ze zmierzwioną czupryną i z wyciągniętą przed siebie sękatą laską. Przechodząc obok pomnika zawsze odczuwałem respekt dla tego spiżowego człowieka.

Pod pomnikiem na ławce siedział mój informator. W dłoni ściskał butelczynę zawiniętą w szary papier. Co jakiś czas z niej pociągał.

Podszedł do niego. Usiadłem przy informatorze. Podał mi butelkę. Odsunąłem ją. Nie piję paralizatorów.

- Co masz dla mnie?

- Tym razem było gorzej go odszukać – powiedział ściszonym głosem. – Skurczybyk dobrze się zakamuflował. Ale odszukałem go. Schronił się w tym opuszczonym budynku przy dworcu kolejowym, wiesz w tym molochu. Głównego wejścia pilnuje z ukrycia kilku uzbrojonych Czerwońców. W środku jest ich więcej. Podobno zebrał tam swoją partyzantkę z miasta, nie wiadomo ilu. Czeka cię ciężka robota. Nikt o niczym nie wie. Ten budynek przeznaczony jest do rozbiórki, więc nikt nie zwraca na niego uwagi. Na samym szczycie, tam gdzie był kiedyś taras widokowy, ma swoją główną siedzibę. Konstruują tam bombę.

- Jak można tam podejść niezauważonym?

- Na pewno nie od frontu. Główną ulicę kontrolują podczerwienią. Szczur się nie prześlizgnie. Najlepiej chyba od torów kolejowych, od starego dworca. Tak będzie najbezpieczniej. Ale nie mam pojęcia, jak się dostaniesz do środka.

- Dam sobie radę, przejdę się po ścianach. Dzięki za informacje – wstałem. – Odstaw to świństwo. Mają to jeszcze na melinach?

- Coraz mniej, ale się produkuje. Czerwońcy rozrzucili znowu po mieście ulotki. Obiecują, że jak znowu dojdą do władzy, to zalegalizują ją, będzie dostępna w każdym spożywczym.

- I co ty na to?

- Wolę tę z melin. Czerwońców nie znoszę.

- Uważaj na siebie.

- Tego samego dla ciebie, bohaterku.

Skierowałem się w stronę dworca. Już od dawna nie używałem żadnego pojazdu, wolałem spacerek. Miałem swoje lata, więc musiałem dbać o ruch. Kiedy jeździłem tym swoim gratem na każdą robotę, to dostałem mały brzuszek. Sporo się natrudziłem, nim go zgubiłem. Łatwiej mi było zlikwidować jakiegoś zbira, niż moje brzucho.

Musiałem ustalić plan działania. Przejść od strony opuszczonego dworca i przemknąć torami aż do tego ohydnego budynku. Dobrze, że go wkrótce zlikwidują, bo aż się niedobrze robi od patrzenia na tego drągala. Nasze miasto dostało go od jednego ze starych przywódców. Podarunek dla lokalnych Czerwońców. Teraz go zburzą. Wydawał się nieśmiertelny. Sporo ostatnio w mieście burzą. Likwiduje się wszystko, co pozostawili Czerwoni. Po masowych wyburzeniach miasto znacznie się przerzedziło. Została kupa gruzu i niewiele budynków. Niewyburzone gmaszysko przy dworcu wykorzystał Doktor, który poprzez swego poplecznika długo bojkotował w rządzie decyzję o wyburzeniu molocha. Udało mu się jeszcze wynegocjować przedłużenie terminu, ażeby Doktor miał czas na skonstruowanie bomby.

Poszedłem najpierw do prezydenta. Wszedłem w dębową aleję, pustą w porze godziny policyjnej. Do białego budynku prezydenta było niedaleko. Należało przejść wzdłuż dwu i pół metrowego muru. Był to na pierwszy rzut oka typowy betonowy mur, opleciony na wierzchołku ciasną pajęczyną z kolczastego drutu. Wewnątrz posiadał dodatkowo tytanowe zbrojenie, odporne nawet na taranowanie czołgiem. Mur okalał szczelnie posiadłość prezydenta. Za nim znajdował się zaminowany teren. Pałac prezydencki najbardziej strzeżono w mieście. Do środka można było dostać się przez tytanową bramę po przejściu kontroli.

Przeszedłem kontrolę ochrony. Tytanowa brama rozsunęła się. Musiałem zostawić pałkę, nikt nie mógł wnosić broni na teren pałacu prezydenckiego.

Zaprowadzono mnie do sali obrad. Prezydent przyszedł ubrany w pidżamę i szlafrok. Nieraz widywałem prezydenta w podobnym stroju, czasem nawet w skromniejszym.

Przywitał się ze mną.

- Masz jakieś wiadomości dla mnie – zapytał siadając za okrągłym stołem.

- Idę właśnie sprawdzić pewne informacje dotyczące Doktora – odparłem idąc w ślady Prezydenta, siadając na najbliższym wolnym fotelu za stołem. – Po drodze wpadłem z prototypem Lustrzyny, o którym wspominałem już wcześniej panu.

Wyjął z torby pudełko i wręczyłem je prezydentowi.

- Jak to działa?

Wytłumaczył działanie urządzenia.

- Wypróbuję ją najpierw na sobie – zadecydował Prezydent przysuwając pudełko bliżej siebie.

Prezydent przez chwilę spoglądał po kolei na lustra. Nagle stęknął i złapał się za oko. Zerwałem się z miejsca gotowy na wszystko. Prezydent tarł oko.

- Coś mi chyba wpadło do oka. Muszę sprawdzić jeszcze raz.

Prezydent ponownie spojrzał na lustra, rozcierając łzawiące oko. Był cały czas czujny. Nikomu nie można ufać.

- Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego – rzekł prezydent. – To na pewno działa?

- Oczywiście. Nie ma pan żadnego czerwonego koloru na twarzy, ani kropki, więc wszystko jest w porządku. Przy badaniu innych proszę uważnie patrzeć na ich reakcje i na twarz. Efekt następuje natychmiast. Proszę być czujnym.

- Jutro przed południem zwołam posiedzenie członków rządu dla dokonania testów. Weźmiemy za ogony te nasze cholerne kameleony.

Pożegnaliśmy się. Nie pozostawało mi już nic innego, jak przedostać się do Doktora

Dotrzeć do starego dworca. Niebezpieczny teren. Tam już nie docierały wielkie miejskie lampy. Jedyne światło pochodziło od księżyca. Nie wiadomo, kto dokładnie zamieszkiwał labirynty dworcowych zaułków, a o podziemiach lepiej nie mówić. Kiedyś były tam podziemne perony, a teraz nie wiadomo. Za nic nie wszedłbym tam.

Przeskoczyłem przez parkan i szedłem w odległości paru metrów od piekielnego budynku dworca. Wyraźnie czuł, jak bije od niego straszliwie zimny chłód. Stary dworzec miał zimny oddech. Przebiegł mnie zimny dreszcz. Starałem się nie patrzeć na niego. Wypatrywałem molocha. Nie było to trudne, potworny budynek bynajmniej nie przypominał wielkością kosza na śmieci. Zza parkanu wyłonił się moloch. Przeskoczył sprawnie parkan i w odległości paru kroków miałem przed sobą budynek. Nie poszedłem od frontu, lecz z boku. Dotarłem niezauważony pod ścianę. Czekała mnie mała wspinaczka. Budynek miał mnóstwo szczelin i wypukłości, dość szerokich, by swobodnie móc się wspinać po ścianach. Dziwne, że to cholerstwo jeszcze się nie rozleciało. Może, dlatego, że powstające szpary naszły na siebie, klinując się. Budowla od dawna już nie przypominała tej samej, co w planach architektonicznych, o ile takie w ogóle istniały. Znał ten budynek dobrze. Kiedyś jako dzieciak często przychodziłem go zwiedzać. Był to jeden z najbardziej reprezentatywnych budynków w mieście. Codziennie przelewały się przez niego tłumy wycieczek.

Był blisko tarasu widokowego. Przeszedłem szmat drogi w szybkim czasie. Zaprawiłem się już w łażeniu po ścianach.

Dostałem się na okno poniżej tarasu i wypchnął je. Chciał zakląć, kiedy wpadłem do środka wraz z ramą.

Znalazłem się w ciemnym pomieszczeniu. Zamarłem w bezruchu, nasłuchując. Chyba nikt nie słyszał hałasu. Czułem lizol, byłem blisko łazienek Czerwonych. Tylko oni używali jeszcze tego świństwa.

Poszedłem w głąb pomieszczenia. Dotarłem na przeciwległą ścianę. Wymacałem drzwi i otworzyłem je ostrożnie. Wyszedłem na korytarz. Doktor musiał gdzieś się blisko znajdować. Po raz drugi w swoim życiu odczuwałem dziwne mrowienie w plecach, które przyprawiało o lekkie zwiotczenie mięśni, tak jakby raziła mnie niewielka dawka ładunku elektrycznego. Ostatnio, kiedy złapałem Doktora, odczuwałem coś podobnego. Miałem dziwne dreszcze, a chwilę później pojawił się Doktor Potraktowałem to jako znak, dlatego stałem się jak najbardziej ostrożny. Z korytarza prowadziły w górę schody, tam też zobaczyłem światło. Skierowałem się w tamtą stronę.

Dotarł do lekko uchylonych drzwi. Spojrzałem przez szparę. Dostrzegłem Doktora stojącego plecami do mnie w obszernym pomieszczeniu. Znajdował się tam ze swoimi naukowcami. W środku urządzili niezłe laboratorium.

Na podwyższeniu, mniej więcej w środku pomieszczenia, na wysięgniku leżała owalna bomba, nie tak bardzo duża jak sobie wyobrażałem. Dwójka silnych ludzi mogła ją swobodnie przenieść. Jej głowica była rozkręcona, w środku znaleźć się miała spreparowana Energia.

Policzył osoby znajdujące się w sali. Oprócz Doktora było jeszcze jego trzech naukowców i dwóch uzbrojonych Czerwońców. Wiedziałem, że nie sprawią mi kłopotu, musiałem tylko uważać na uzbrojonych.

Otworzyłem delikatnie drzwi. Przeszedłem przez próg. I w tym momencie wszystko zawirowało mi przed oczami i stracił przytomność.

Wydawało się, że minęły wieki, nim się przebudziłem. Czułem się okropnie. Miałem mdłości, wewnątrz paliła mnie straszliwy ogień. Krew wrzała we mnie, jakby ktoś podpalił mnie od środka. Nie chciałbym przechodzić tego jeszcze raz.

Nie miałem siły otworzyć oczu. Czułem, że siedziałem. Głowa zwisała mi ciężko. Dźwignąłem powieki, mrużąc je z bólem. Przede mną stał Doktor i jego trzej naukowcy. Nie zmienił się nic a nic od ostatniego razu. Niskiego wzrostu, otyły i jeszcze bardziej czerwony. Ubrany tylko w spodnie i buty, jego nagi, czerwony tors, pokryty był gęstymi, poskręcanymi włosami. Owalna, łysa głowa umieszczona od razu na tułowiu, jakby pozbawiona zupełnie szyi. Oczy zasłonięte miał ciemnymi okularami. Uśmiechał się ironicznie.

- Eksperyment się udał, mój drogi braciszku – Doktor Zwrócił się do mnie. Chyba się przesłyszałem. Nazwał mnie bratem.

Siedziałem jeszcze osłabiony. Zauważyłem, że nie skrępowano mnie żadnymi sznurami.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy byli braćmi.

Szczerze podziwiałem się za ten stoicki spokój.

- Otóż to: nie przypominam sobie. Jeszcze nie. Zaraz odświeżysz sobie pamięć. Mamy mnóstwo czasu. Najpierw spójrz na to.

Doktor wyciągnął w moją stronę lusterko. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Moja twarz była całkiem czerwona.

- Nie wierzysz oczom, co braciszku? Mogę ci lojalnie przyrzec, że jesteś takiego samego dojrzałego koloru na całym ciele. Chyba przyznasz, że to piękne?

Próbowałem zerwać się z miejsca, opadłem jednak z powrotem. Byłem zbyt słaby.

– Czym mnie nafaszerowałeś?

- Spokojnie, jesteś jeszcze osłabiony. Siedź i nie gorączkuj się. Powinieneś być nam wdzięczny, że powróciła twoja prawdziwa natura.

- O czym ty w ogóle mówisz?

- W Waszym organizmie nastąpiły przed laty poważne zmiany pod wpływem nieznanej nam jeszcze Energii.

Spojrzałem w stronę, skąd dobiegał głos. To odezwał się naukowiec Doktora

- Zmieniła się Wasza osobowość, całkowicie likwidując pamięć z niekorzystnego dla Was okresu. Tak jakby ktoś Wam skasował pamięć, jak w komputerze. Tylko ludzki mózg jest na tyle doskonały, że można przy użyciu odpowiednich środków, przywrócić pamięć o zdarzeniach, nawet z najmłodszego okresu. Można przywrócić pamięć z początków jej funkcjonowania. Zastanawialiśmy się, czy wytworzona przez nas Energia może spowodować nawrót Waszej osobowości. Jesteście teraz na etapie eksperymentu, więc jeszcze nie wiemy, co dokładnie się zdarzyło i czy eksperyment w pełni się udał. Na razie wystąpiły zmiany fizyczne.

- Chyba go jeszcze bardziej pogrążyłeś – zwrócił się Doktor do naukowca. – Mój drogi braciszek chyba mało, co z tego rozumie. Krócej mówiąc bracie, stałeś się znowu jednym z nas.

- Co za brednie! Co się znowu w tych waszych czerwonych łbach ubzdurało?! Coście mi wstrzyknęli?!

- Bądź spokojny, na pewno masz szansę żyć – oznajmił ze spokojem Doktor – Próbujemy cię przywrócić na nowo do prawdziwego życia. Wiedz, że jesteśmy braćmi.

- Cały czas próbujesz mi wcisnąć jakiś kit!

- Mnie się to również wydawało dziwne, ale tak jest w istocie. Całkiem niedawno dowiedziałem się o tym. Niedawno odzyskałem pamięć, mam nadzieję, że z tobą będzie podobnie. A teraz słuchaj i nie przerywaj mi. Nasz ojciec potrafił docierać do Energii, to ona go karmiła i dodawała mu sił, podobnie jak i tobie. Jednakże on jeszcze eksperymentował z nią. Chciał ją na przykład móc przechowywać i sprzedawać na Wschód. Nasz ojciec miał łeb. Swe umiejętności miał przekazać jednemu z nas. Wybrał ciebie, młodszego synalka, który jego zdaniem miał być lepszy. Czułem się odrzucony. Pragnąłem zemsty. Postanowiłem jakoś przeszkodzić w realizacji jego zamierzeń. W swojej pustelni uczył cię zasad zdobywania Energii. Uczyłeś się bardzo długo. Pamiętam, że śledziłem waszą pracę ukryty w jaskini. Były to żmudne ćwiczenia. Ciągle nie byłeś gotowy. Ojciec jednak nie tracił cierpliwości. Wreszcie się wam udało. Siedzieliście obok siebie. Najpierw ojciec przywołał Energię, lewitując. Stawał się pośrednikiem przypływającej mocy. Zawsze się tak dzieje, że przy pierwszym pobraniu Energii przez adepta, nauczyciel jest pośrednikiem. Dzieje się tak tylko raz, potem uczeń już sam staje się mistrzem. Widząc lewitującego ojca i ciebie z jaśniejącą twarzą, postanowiłem ziścić mój plan. Właściwie to nie miałem żadnego planu, tylko intuicja podpowiedziała mi, że muszę przerwać wasz łańcuch. Podbiegłem do ciebie i popchnąłem cię silnie, wyrywając z transu. Otworzyłeś szeroko oczy i patrzyłeś błędnym wzrokiem nie rozpoznając dookoła świata. Jednak z ojcem stała się rzecz okropna. Energia, nie znajdując ujścia, skupiła się na nim. On nie potrafił odciąć się od niej, cały czas ją wchłaniał. Wisiał w powietrzu i dosłownie pęczniał. Po paru sekundach pękł i zniknął. Nie rozerwało go, nie było żadnej krwi ani rozszarpanych wnętrzności, znikł, pękł i znikł. Od tamtej chwili, jak myślę, nastąpiła twoja amnezja. Uciekłem przestraszony. Zamieszkałem w mieście i nie wiedziałem, co się z tobą potem stało. Moje losy są tobie znane. Stałem się tym, kim jestem. Ukryłeś się w klasztorze. Potrafiłeś wyzwalać Energię, cały czas szkoliłeś się. Potem narodził się jako Zako. Ścigałeś mnie, stałem się twoim głównym wrogiem. Uwięziłeś mnie, lecz wróciłem.

- Niezła historia, nie wiedziałem, że posiadasz aż tak wielką fantazję.

- Wyobraź sobie, że we śnie odwiedził mnie nasz kochany ojciec. Od niego dowiedziałem się o tym wszystkim. Nasz drogi ojczulek był Czerwonym. Ty się zmieniłeś pod wpływem Energii, ja natomiast nie, lecz tak jak ty zapadłem na amnezję. Ojciec nie mógł się wcześniej skontaktować, bo miał poważne kłopoty w zaświatach.

- Pewno Energia uwięziła go, w którejś z czasoprzestrzeni -Na tych sprawach znałem się doskonale. - To i tak cud, że w ogóle potrafił się skontaktować. Ojciec formalnie nie umarł, lecz zawisł w próżni pomiędzy światami. Jego ciało się zdematerializowało, lecz dusza tkwić będzie na wieki w przestworzach. Najgorsze, że on jest wszystkiego świadomy i wszystko może widzieć. Zupełnie, jakby latał w szklanej kuli wypełnionej wodą, dlatego widzi jak przez mgłę. Nie może się sam poruszać, tylko w kuli. Może ją jednak kierować, ponieważ ma jeszcze minimalny dostęp do Energii. Znam takie przypadki. Dusze, hologram ludzki, rozpięte jak człowiek w kole Leonarda da Vinci, fruwają w gęstej kuli. Mają przy tym świadomość, nie zatracili do końca korzystania z niektórych zmysłów. Stan trochę jak u wiecznego morfinisty, który nie czuje własnego ciała, dopóki działa narkotyk. Kiedy przestaje działać, odczuwa je aż za bardzo, zwijając się z bólu. Maestro Leonardo właśnie od nich wziął wizualny pomysł na swój słynny szkic, bo doznał przypadkowego objawienia w wyniku spożycia farb malarskich. Ujrzał latające ciała zamknięte w kulach.

- Teraz chyba uwierzyłeś, że mówiłem ci prawdę. Braciszku, zawsze byłeś jednym z nas. Walczyłeś z własną naturą. Usprawiedliwia cię to, że nie byłeś tego świadomy. Teraz pora na nowe życie, mój drogi Zako. Musisz się do nas przyłączyć. Należysz do nas.

Ostatnie zdanie Doktor Powiedział ze szczególnym naciskiem. Próbowałem w tym wszystkim się połapać. Nie miałem zaufania do Doktora To największy łajdak pod księżycem w pełni. Potrafi wymyślić najróżniejsze brednie. Chyba sam nie był świadomy, jak wielkim jest geniuszem bredni. Tylko, co mogłem zrobić z tym przeklętym kolorem, może jest jakaś odtrutka. Poczułem się jeszcze gorzej. To świństwo paliło mnie od środka. Co on mi dał?!

- Czujesz, kiedy mam się zjawić – Doktor oznajmił z tym swoim przyklejonym ironicznym uśmieszkiem. – Kiedy jestem blisko, czujesz mrowienie na plecach. Odczuwam podobnie. Jak tu wszedłeś, poraziliśmy cię środkiem neutralizującym twoją sztuczną osobowość. Odzyskaliśmy twoją prawdziwą. Musiałem się przekonać, czy ojciec mówił prawdę. Bardzo mnie to ciekawiło, przyznasz, że mnie rozumiesz. Nasz środek doskonale poradził sobie ze zmianami wywołanymi przez Energię. Substancja ta działa jedynie w przypadku, jeżeli ktoś rzeczywiście jest Czerwonym, gdzieś na dnie swojej podświadomości, tak jak w twoim przypadku. W mieście znajduje się sporo zastraszonych rebeliantów i sympatyzujących z nami. Moja substancja pomoże im uaktywnić się i doda im sił. Nawet nie wiesz, ilu tak naprawdę jest Czerwonych. Twoja Lustrzyna nie przyda się.

- Skąd wiesz?!

- Naiwny jak zawsze. Naprawdę myślisz, że Prezydentowi wpadło coś do oka? Jesteście skończeni. Tak się akurat złożyło, że członkowie rządu są lojalni waszej sprawie. Natomiast Prezydent to najczystszej krwi Czerwony. Nasz człowiek.

- Przecież już od dawna sprawuje urząd?

- I doskonale ułatwia nam sprawę swoimi decyzjami. W decydującej chwili doprowadzi do likwidacji rządu.

Poważna sprawa, nawet Prezydent jest w to zamieszany. Nigdy, bym nie przypuszczał. Ilu jeszcze okażę się zdrajcami. Pomyślałem o swoim informatorze. Jego mogłem być pewny. Jest lojalny nam, jak swojej butelczynie.

- Wielu was nienawidzi i nie dopuści do przewrotu.

- Nasza substancja razem z Energią dotrze do ich osobowości i uczyni tam spore spustoszenia – wyjaśnił ten sam naukowiec, co poprzednio. – Taki człowiek pozbawiony zostanie, którejś ze swych sztucznych osobowości, wróci do korzeni. Najczęściej będzie przypominał trzyletnie dziecko. Nie będzie problemu, żeby urobić go do naszych idei.

- A nade wszystko będzie nas kochał, bo jak dziecko może nie kochać własnego ojca?! Wszyscy będą mnie kochać?!

Doktor rozpalił się. Kiedy tylko przypominał sobie o swoim planie i realnym urzeczywistnieniu go, rozpalał się na całym ciele.

- Jesteś szalony, to nie ulega wątpliwości. Powinieneś cały czas siedzieć z głową w lodówce.

- Dosyć! – warknął Doktor – Jesteś nam niestety potrzebny. Najchętniej wyrzuciłbym cię przez okno, ale bez ciebie mój plan się nie uda. Musisz uzyskać dla nas Energię!

- Jesteś śmieszny, przecież wiesz, że tego nie zrobię, a jeżeli nawet, to mogę ją wykorzystać przeciwko wam.

- Uważasz nas za idiotów? Poradzimy sobie z tobą.

Doktor dał znać jednemu ze swych naukowców. Podszedł do pulpitu niedaleko wysięgnika bomby i pociągnął za jakiś drążek. Poczuł gorący ból, przechodzący przez wszystkie mięśnie. Wyprostowałem się i syknąłem.

- To pozwoli nam zmusić cię do posłuszeństwa. Zrobisz wszystko, co ci powiemy. Teraz wstań i podejdź do wysięgnika.

Nie chciałem tego zrobić, pragnąłem przeciwstawić się żądaniom Doktora, pomimo przeraźliwego bólu. Ale kierowała mną jakaś siła. Nie potrafiłem się jej przeciwstawić. Stanąłem przed wysięgnikiem.

- Złap tę przezroczystą kulę w obydwie ręce i sprowadź na nią Energię. Nie przejmuj się, pomożemy ci trochę.

Doktor Ponownie dał znak naukowcowi, który pociągnął mocniej drążek. Nie potrafiłem się przeciwstawić. Coś wnikało w mój mózg. Miałem całkowicie bezwładny umysł, posłuszny rozkazom Doktora Wyzwoliłem Energię i naładowałem ją do kuli. Kiedy kula zaczęła jaśnieć intensywną czerwienią, Doktor rozkazał mi się odsunąć. Naukowiec zwolnił drążek. Upadłem wyczerpany, lecz nie straciłem przytomności.

Doktor podszedł do kuli. Założył rękawice ochronne i umieścił ją wewnątrz głowicy. Potem się odsunął. Naukowcy zamknęli głowicę i przymocowali ją do reszty bomby. Następnie przytwierdzili do niewielkiego otworu w głowicy gumową rurkę połączoną ze zbiornikiem. Włączono urządzenie, które wpompowało substancję stworzoną przez czerwonych naukowców. Był to płyn, który przy użyciu Energii wywoła niebezpieczne promieniowanie. Miasto ma zostać skażone Czerwonym Neutralizatorem. Tylko Energia zdolna jest do tak wielkiego rozszczepu substancji, ażeby ta zaczęła promieniować i odnieść pożądane działanie.

Z wysięgnika przełożono uzbrojoną już bombę na wózek, którym przetransportowano ją na taras. Tam też przytwierdzona została do szyn, które ułatwić miały swobodne zsunięcie się na miasto. Na razie zabezpieczono ją zaciskami. Za ich zwolnienie odpowiedzialny będzie przycisk sterownika w rękach Doktora

Odzyskiwałem siły. Wzrok mi jeszcze szwankował. Nie potrafiłem w jakikolwiek sposób przeszkodzić zamiarom Doktora Musiałem się skupić. Po raz kolejny uzyskiwać Energię, byłoby czystym szaleństwem. Należy robić kilkugodzinne przerwy, bowiem zmęczenie organizmu może spowodować trudności w zapanowaniu nad Energią. Zdawałem sobie sprawę, że mimo wszystko musiałem zaryzykować.

Przygotuj się lepiej do startu tej starej rudery – Doktor Zawołał do mnie. – Mam nadzieję, że jeszcze odpali i nie rozleci się przy tym. Tyle lat to tu stało. Odpalamy.

Zobaczyłem jednego z naukowców, który siedział za pulpitem sterowniczym. Pozostali siedzieli w fotelach, tylko ja leżałem.

Rozległ się potężny wystrzał i huk. Budynek zadrżał. Ukryte silniki zaryczały w turbinach. Odpadły od nich kamuflujące betonowe bloki. Na zewnątrz wzbiły się tumany starego pyłu. Poczuł ciążenie. Budynek uniósł się powoli z olbrzymim hałasem. Silniki rozgrzewały się z przeraźliwą mocą. Nastąpił wyciek paliwa z silników. Zapaliły się i wystrzeliły. O dziwo przetrwały. To było zamierzone. W ten sposób najlepiej nadaje się mocy starym silnikom. Wylewa się na nie paliwo i zapala. Pojazd od razu przyspieszył i wystarczająco się rozpędził.

Doktor wcisnął przycisk i zaciski zwolniły bombę. Poszybowała wprost na miasto. W chwilę po tym ciemności w dole rozświetlił czerwony błysk, który rozwarstwił się promieniście.

- Przybędziemy tu za jakiś czas – uroczyście oznajmił Doktor. – A teraz skierujmy się ku naszym przyjaciołom na Czerwonej Planecie. Włączyć warstwy ochronne!

Sterujący pojazdem naukowiec uruchomił zwolnienie blokad. Od pędzącej budowli oderwały się warstwy betonu. Pod nimi ukazała się brominowa powłoka pojazdu kosmicznego. Bromin to bardzo solidny marsjański metal, mocniejszy i trwalszy od tytanu. Automatyczny program wyregulował dokładne połączenie się wszystkich części statku, tak, że stanowił jednolitą całość. Towarzyszył temu odgłos tarcia i syk urządzeń regulujących ciśnienie powietrza. Pojazd przebił się przez warstwy atmosfery. Znaleźli się w przestrzeni kosmicznej.

Moje ciało uwolniło się od przeciążenia. Odessałem się od podłogi i poczułem, że za chwilę odlecę. Szlag trafił grawitację.

- Musimy podziękować naszemu kochanemu Zako, mojemu drogiemu braciszkowi, bez niego nie udałoby się nam.

Doktor odpiął pasy w fotelu i chciał skierować się gwałtownie w moją stronę. Zapomniał o zerowej grawitacji i poszybował.

- Włączcie tę przeklętą grawitację! – krzyknął, kiedy znalazł się w połowie drogi do sufitu.

Naukowiec przy pulpicie spełnił jego rozkaz i w tym samym momencie Doktor Spadł na ziemię.

- Dziękuję bardzo! – powiedział rozcierając sobie nos. Zwrócił się do mnie – No mój drogi, chyba czas na ciebie. Będziesz musiał sprawdzić, czy cię nie ma przypadkiem na zewnątrz.

Doktor wraz z dwoma strażnikami zbliżył się do mnie.

- Wszystko po kolei. – powiedziałem wstając. – Nie do ciebie należy ostatnie zdanie w tej historii.

Doktor i pozostali stanęli sparaliżowani. Ponownie sięgnął po Energię. Tym razem miałem nad nią całkowitą kontrolę. Pod sufitem zebrały się czarne chmury. Stałem. Podniosłem ramiona, przechylił maksymalnie głowę i kumulował Energię w chmurach. Sczerniały jak smoła. Zaczęły się w nich pojawiać błyskawice. Nagle zagrzmiało. Wezwał deszcz. Najpierw spadło tylko parę delikatnych kropel. Lecz to był dopiero początek. Zerwała się gwałtowna ulewa, tak gęsta, że z trudem można było rozpoznać poszczególne postaci.

Doktor i jego ludzie krzyknęli. Deszcz był lodowaty. Studził ich rozgrzane ciała. W pomieszczeniu wytworzyła się para z ich ciał. Temperatura gwałtownie spadła. To podziałało na mnie zbawiennie. Ostygłem. Kolor mojej skóry znowu stał się biały, nie paliły mnie już wnętrzności.

Deszcz nie przestawał padać. Stał się jeszcze bardziej zaciekły. Gęste krople zmieniły się w małe i cienkie jak szpilki krople. Wbijały się w ciało Czerwońców i zmieniały się w lód. Wślizgały się do wnętrzności mrożąc od środka. Lód rozpierał ich, pęcznieli od niego. Rozrywał jelita, łamał żebra, ciął serce. Coraz ciężej oddychali lodowymi płucami. Pełzali bezsilni. Tracili nawet już ludzki kształt, zmieniając się w lodowe bryły.

Przegnałem w końcu lodowy deszcz.

Spojrzałem na swoich przeciwników. Ludzie stali się lodem. W pomieszczeniu panowało straszliwe zimno. Dygotałem od mrozu. Czujniki zareagowały i w pomieszczeniu włączyło się automatyczne ogrzewanie, ażeby wyregulować temperaturę.

Usiadłem w fotelu. Spojrzałem przez okno. Pojazd oddalał się od Ziemi. Zawsze pamiętał, że Ziemia była niebieska, teraz wydawało mu się, że jej kolor zmienił się na czerwony. W każdym bądź razie miasto jest już skończone, nie ma tam, po co wracać. I dobrze, nigdy w gruncie rzeczy nie lubiłem tego miasta. Teraz tam są sami Czerwońcy, oni może to jakoś odbudują. A zresztą nie będzie im chyba przeszkadzało życie w gruzach. Gruzów przynajmniej się nie zniszczy, są trwalsze od budowli. Nie miał zamiaru wracać do nich. Nigdy nie czuł się Czerwony, to wszystko jakieś brednie. Trzeba poszukać jakiejś innej planety.

Spojrzałem na komputer pokładowy. Lot zaprogramowany był na Marsa. Kto by pomyślał, że ta rudera to pojazd kosmiczny. Cholera, trzeba to jakoś przeprogramować. Są chyba w okolicy planety o innym kolorze niż czerwony.

Może być biały, bo niebieski już trafił szlag.

Rozgrzewka

1

Trzeba przyznać, że trochę zabolało. A może po prostu bardziej spanikowałem, kiedy dostałem w twarz, nagle bez żadnego ostrzeżenia. Zaczęły mi łzawić oczy, potarłem je ręką, co tylko pogorszyło sprawę, zaczęły mnie jeszcze piec oczy. Jak znajdziesz się w pobliżu kłębów piasku unoszonych przez wiatr, lepiej wcześniej zamykać oczy. Ten wiatr przydałby się raczej w mieście, gdzie nie było czym oddychać niż tu przy wielkich górach piachu. W starej, nieczynnej cementowni zdarzały się czasem prawdziwe burze piaskowe mimo słonecznego, bezchmurnego dnia. Budynek dawno przeznaczono do rozbiórki, tyle, że najwidoczniej ktoś o tym zapomniał.

Mrużąc załzawione oczy zająłem się wreszcie swoją robotą. Kilka metrów przede mną stał żołnierz, dobrze zbudowany ubrany w brązowe moro. Stał prosto, bez ruchu, nie widziałem nawet, żeby oddychał. Spokojny i opanowany.

Naprzeciw żołnierza w równym szeregu ustawił się pluton egzekucyjny, a za nim reszta żołnierzy.

Skazaniec nie mrugnął nawet okiem, kiedy padła wydana przeze mnie komenda.

- Cel!

Żołnierze z plutonu egzekucyjnego unieśli broń kierując przed siebie lufy. I wtedy wiatr uniósł kolejną chmurę piasku zasłaniając skazańca. Kiedy chmura opadła, skazańca już nie było.

- Strzelać!- rozkazałem.

Za uciekinierem posypały się strzały. Tylko nie za bardzo było wiadomo, gdzie strzelać.

- Szukać go!

Żołnierze rozbiegli się po terenie. Ślady na piasku prowadziły w stronę najbliższych zarośli. Jednak zamiast uciekiniera żołnierze przynieśli kilka ciał kolegów z poderżniętymi gardłami. Nic dziwnego, uciekinier był najemnikiem. Miał na swoim koncie sporo ciężkich akcji.

Nadszedł czas na drugą część planu. Zebrałem wszystkich żołnierzy w jednym miejscu. Każdemu z nich dałem woreczek z butaprenem.

- Wąchać! - rozkazałem.

Żołnierze posłusznie wykonali moje polecenie. Wdychali aż złapali kompletny haj. Zebrałem ich wszystkich do kupy, oblałem butaprenem i podpaliłem. Z ich plastikowych ciał uniósł się gęsty, czarny dym. Wkrótce zamienili się w bezkształtną masę. Usypałem im w piasku wspólną mogiłę. Wiele z nimi przeżyłem. Brali udział w tylu bitwach, że aż ciężko mi wszystkie zapamiętać. Po każdej z nich zostawałem ranny w smarki i gluty zwisające mi z nosa od wydawanych dźwięków odgłosów bitew.

A wszystko przez tego jednego żołnierza. Odpieprzyło mu kompletnie. „Na jednym ze śmietników na Centrum B znaleziono bestialsko okaleczone kobiece zwłoki. Ofiara przed śmiercią została oskalpowana, zabójca wyrwał jej ręce i wydłubał oczy. Policja nie zatrzymała jeszcze mordercy lalki”. Tak brzmiała notatka w gazecie po tym zdarzeniu. W wyniku mojego śledztwa potwierdziły się najgorsze przypuszczenia. Wszystkie ślady prowadziły do żołnierza. Nigdy nie krył swojej nienawiści do lalek. Nie cierpiał ich.

No dobra. To nie do końca tak. Stało się to też przez Pitera. Miałem już serdecznie dość jego dogadywania na każdym kroku o moich zabawach żołnierzykami. Matka Zbycha wysłała go kiedyś po cukier do sąsiadów na osiedlu. Zbychu stoi pod drzwiami sąsiadki, dzwoni do drzwi jeden raz, drugi aż mu wreszcie otwiera matka Smoczka narzekając, że jej się mleko o mało co nie spaliło. Zbychu streszcza jaki ma interes, kobieta każe mu czekać w przedpokoju, a sama znika w kuchni. Za chwilę wraca, ale z mlekiem w butelce ze smoczkiem i biegnie do drugiego pokoju, a tam, co? Smoczek chwyta flaszkę i natychmiast się do niej przykleja. Zbychu był wtedy bardziej w szoku niż, kiedy obejrzał pierwszego pornola. Smoczek miał wtedy jedenaście lat i cały czas ciągnął mleko z butli.

- Smoczek, chodź tu - Piter zawołał do przechodzącego chłopaka. Zbychu zdał mu już szczegółową relację z wydarzenia.

Piter zniknął ze Smoczkiem za śmietnikiem na osiedlu. Nie pamiętam, ile ich nie było, nie wiem, co się wydarzyło, ale od tamtej pory Smoczek nie pije mleka z butelki ze smoczkiem. Nie pije go nawet ze szklanki, z kartonu, worka. W ogóle przestał pić mleko.

2

Stłoczeni ludzie w tramwaju kołysali się jak na statku podczas sztormu. Przez gwałtowne szarpania wagonem z trudem utrzymywało się równowagę.

Tramwaj nagrzał się jak puszka sardynek wystawiona na pełnym słońcu. Żar lał się z nieba i nagrzewał wagon tramwaju aż wszystkiego się odechciewało. Nie można było oddychać, a co dopiero rozmawiać, w sumie było to wszystkim na rękę, bo nie było o czym gadać.

Do tego tramwaj poruszał się w ślimaczym tempie przez przedłużające się remonty w mieście. Rozkopane ulice wszystkim działały na nerwy. Tramwaj zatrzymywał się co chwila i nie na przystankach, tylko gdzieś na środku ulicy.

- Ej, zostaw to!

Brodacz wstał szybko z siedzenia i złapał za rękę stojącego obok trzynastolatka, Olka. Na spodniach na dupie miał placek z potu.

- Matko Boska! - rozległ się lament jakiejś wysuszonej staruszki wpatrującej się w podłogę tramwaju, na której leżał rozbity słoik z dżemem. - Taki dobry dżem, córka mi dała.

- On chciał pana okraść!

Brodacz zwrócił się do gościa w płaszczu. Wyglądało na to, że facet rzadko kiedy ściąga swój prochowiec. Nawet upał mu nie przeszkadza. Facet w płaszczu odwrócił się i pomacał kieszeń. Potem włożył tam rękę i wyciągnął portfel.

- Widzi pan, on CHCIAŁ pana okraść - brodacz kontynuował wątek.

- Co za cholera! - gość w płaszczu zmienił kolor twarzy na krwistoczerwony.

- Ja nic nie zrobiłem, proszę pana – powiedział Olek. Patrzył z dołu na schylające się nad nim twarze brodacza i gościa w płaszczu.

- Widziałem, nie kłam! - brodacz uwziął się na Olka. Wzmocnił uścisk na ręce chłopaka. Pozostali pasażerowi odsunęli się od Olka, robiąc trochę miejsca wokół niego.

- Niech pani to wytrze! - upomniał staruszkę jeden z pasażerów, który cofając się wdepnął w rozbite konfitury. - Jeszcze ktoś się przewróci.

- Gdzie pan idzie?! - zaatakowała pasażera staruszka. - Niech pan patrzy pod nogi! To jest dżem z owoców z działki.

Staruszka schyliła się próbując wepchnąć z powrotem do rozbitego słoika klejącą się maź.

- Niech mnie pan puści, to boli - powoli głos załamywał się Olkowi.

- Trzeba zadzwonić na policję – wtrąciła się gruba pasażerka z wiklinowym koszem na kolanach wachlując się gazetą. - 997.

- Ja nic nie zrobiłem.

- Jasne - rzucił gość w płaszczu. - Trzeba go przeszukać, może się znajdzie jakiś portfel.

- Naprawdę nic nie zrobiłem!

- Jezus Maria! - staruszka jęknęła przykładając palec do ust. Krwawił zraniony szkłem słoika.

Gość w płaszczu zaczął obmacywać Olka w poszukiwaniu portfela. Chłopakowi pojawiły się w oczach łzy. Patrzył błagalnie na otaczających go pasażerów, jednak żaden z nich nie miał zamiaru stanąć w jego obronie.

Nagle Olek znieruchomiał na chwilę i osunął się bezwładnie. Upadłby, ale brodacz nie zwolnił uścisku na jego ręce. Zaczął się trząść, z ust wypłynęła mu ślina.

- Ludzie, on ma padaczkę! – krzyknęła przerażona kobieta z wiklinowym koszem na kolanach. Sapiąc wstała z miejsca, wzięła kosz i zaczęła się przeciskać do wyjścia. – Uciekać, to zaraźliwe!

- Zróbcie miejsce ludzie, nie ma czym oddychać - wtrącił mężczyzna w krótkim podkoszulku bez ramion.

- Gdzie? - powiedziała ktoś inny. - Przecież nie ma miejsca.

- Ale się pan uczepił biednego chłopaka - mężczyzna w podkoszulku stanął w obronie Olka.

- Ale on naprawdę chciał okraść tego człowieka - tłumaczył się już mniej pewnie brodacz.

- Nie no, nie chciał – wtrącił gość w prochowcu. – Mam portfel.

- Trzeba mu coś wsadzić pod język – doradził ktoś z pasażerów.

- Zatrzymać tramwaj! - wrzasnął facet w podkoszulku. - No niech pan zatrzyma tramwaj!

Motorniczy zatrzymał tramwaj gwałtownie, fala sardynek w tramwaju popłynęła szybko, tak samo szybko się z powrotem cofając.

- Co pan robi! - krzyknęła wysuszona staruszka do motorniczego. Z jej siatki wypadł kolejny słoik z truskawkową konfiturą. Na ziemi leżały już teraz dwa.

Mężczyzna w krótkim podkoszulku przeciskając się wyniósł Olka z tramwaju. Położył go na chodniku. Olek trząsł się podskakując w miejscu. Mężczyzna w podkoszulku włożył mu pod język kawałek zwiniętej szmaty. Ludzie zbili się w krąg i obserwowali miotającego się i wyginającego na ziemi Olka.

- Jak pan jeździ! - staruszka krzyczała na motorniczego - Przez pana stłukłam dwa słoiki z dżemem!

- Co ja poradzę pani, że wszystko rozkopane - tłumaczył się motorniczy.

- Trzeba wolniej jeździć!

- Wolniej już się nie da.

- Nie wiem, kto panu dał pozwolenie na prowadzenie tramwaju.

Motorniczy wstał i podszedł do wysuszonej staruszki.

- Wie pani co? Niech się pani w dupę pocałuje!

Olek uspokoił się i odzyskał przytomność. Leżał na chodniku rozglądając się nieprzytomnie.

- Co się stało? – zapytał.

- Miałeś atak – powiedział facet w podkoszulku.

Olek wstaje z trudem przy pomocy gościa w podkoszulku.

- Dobrze się czujesz? - zapytał podkoszulek.

- Tak. Dziękuje panu.

- Dasz sobie radę?

- Tak. Mam to od dawna.

- Weź chłopcze, masz tu – prochowiec dał Olkowi banknoty z portfela.

- Dziękuję panu.

- Boże święty – odezwała się kobieta z wiklinowym koszem stojąca w oddali tramwaju. - W tym wieku takie rzeczy! Kto to widział?!

Motorniczy wyszedł z wagonu. Po głowie ściekało mu coś czerwonego.

- Co za wariatka jedna!

Motorniczy przystanął przy wagonie i ścierał palcami z głowy gęsty truskawkowy dżem domowej roboty. Olek wstał, podkoszulek wrócił do tramwaju, za nim inni pasażerowie, kobieta z wiklinowym koszem drapała się po udzie.

- Już mnie zaraził! Mam krosty!

3

- Ten lewy jest bardzo niebezpieczny, niestety nasz zawodnik ciągle o nim zapomina. Podczas treningów nie mógł się dogadać ze swoim byłym amerykańskim trenerem, bo nie znał języka. Mieli problemy w porozumiewaniu się, więc nie wiedział, że jego przeciwnik jest mańkutem. Jest druga runda i ten lewy już mu solidnie dał popalić.

Mimo zamkniętych drzwi bez problemu docierały do mnie energiczne komentarze komentatora. Ojczym uwielbiał mecze bokserskie wagi ciężkiej. Wrócił akurat z pracy, w telewizorze nadawano powtórkę walki z poprzedniego dnia.

- Za ile będzie?! - zza drzwi rozległ się głos ojczyma. Starał się być głośniejszy od komentatora.

- Nie drzyj się i ścisz telewizor! – krzyknęła matka z kuchni. - Nie rozdwoję się!

- I dobrze! Nie wiem jakbym sobie poradził z takimi dwiema jak ty!

- Coś ci się nie podoba?!

Wszedłem do pokoju i próbowałem być miły, czyli nic nie mówiłem, w ogóle się nie odzywałem. Nic.

- Czego tu? – ojczym natychmiast sprowadził mnie do parteru. – Idź pomóż matce, ale już!

W kuchni matka smażyła mielone kotlety. Główne jedzenie w tym domu: od oporu smażonych ziemniaków plus sterta mielonych plus zero warzyw. Warzywa nie istniały w menu.

- Nie kręć się tu!

Matka też mogła być milsza. Nie miałem pojęcia co ich ugryzło. Pozostawała szybka ewakuacja do mojego pokoju. To trochę zbyt szumna nazwa na coś, do czego się wchodzi i już się jest na końcu, ale zawsze to własne.

Wtedy wszystko się wydało. Dałem się wrobić jak jakiś leszcz. Na łóżku leżało pudełko zawinięte w szary papier. Rozpakowałem i moim oczom ukazał się plastikowy samolot do sklejania, nowiusieńki Meserszmit.

Natychmiast wykonałem w tył zwrot i zameldowałem się u ojczyma.

- Dzięki.

- Wszystkiego najlepszego, zbóju! – ojczym był zupełnie odmieniony, uśmiechał się szeroko. - Nabrałem cię, co?

Mój stary umarł jakiś czas temu, matka miała różnych gości, ten na prawdę dawał radę.

W pokoju zjawiła się matka z dwoma dymiącymi talerzami z mieloną specjalnością domu. Poczułem wiercący nos ostry zapach spalonego tłuszczu, kiedy mnie pocałowała w policzek.

- Wszystkiego najlepszego.

- Co za szajs! – powiedział ojczym zaglądając do pudełka. - Gdzie jest klej?

- Nie było - stwierdziłem.

- I czym ty masz to skleić? - spytał ojczym - Taśmą klejącą? Stachu ma butapren, możesz do niego iść. Co za fajansiarze!

Zrobiło się już dość ciemno. Na naszym osiedlu stały może trzy na krzyż latarnie, w związku z czym na nadmiar światła nie mogliśmy narzekać. Nasze osiedle kilku czteropiętrowych szarych bloków było upchane blisko siebie, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć na przykład, co słychać u sąsiadów. Mieszkaliśmy na uboczu dość dużego miasta w części, którą sprawnie omijała miejska komunikacja.

Na ławce czekali już chłopcy. Olek, najmniejszy z nas i najbardziej cwany. Tadek, który ciągle narzekał, że chodzi ze spuchniętymi jajcami. Zbychu, który myślał dopiero jak coś zrobił, ale to i tak niechętnie, miał zwyczaj powtarzać za kimś słowa. No i Piter.

- Byś widział jaki Olek dzisiaj numer zrobił w tramwaju – zaczął relację Tadek. - Jakiś facet zauważył, że obrabia gościa i zaczął wrzeszczeć na cały tramwaj. A Olek, co? Padł na ziemię i udaje padaczkę. Czujesz?

- Czujesz? – powtórzył Zbychu.

- Wynieśli go na zewnątrz i puścili.

- Gościu mnie zupełnie zaskoczył – tłumaczył się Olek.

- Najbardziej mnie zastanawia jak zrobiłeś z tą śliną, że tyle ci wyleciało - zastanawiał się Tadek.

- Ty tylko tak potrafisz przy waleniu konia – skwitował Piter.

- Facet dał mi jeszcze kasę.

Blisko naszego osiedla ciągnęła się ulica z pasem drzew po obu stronach, a środek jezdni przecinało torowisko tramwajowe. Poszliśmy w przeciwnym do centrum kierunku. Długi prosty odcinek kończył się zatoczką autobusową, za którą sterczała fasada monumentalnego budynku huty. Za bramą akurat pakowała się do autobusu ostatnia partia robotników rozpoczynających nocną zmianę. Autobus wiózł ich w głąb huty, która z tego miejsca ciągnęła się aż czternaście kilometrów. Większość ludzi z Centrum B tam pracowała, mój ojczym też.

Przy bramie wejściowej zwijał swój kram starszy mężczyzna. Na kawałku chodnika na rozłożonych gazetach miał swój sklep: butelki z oranżadą, tabliczki czekolady, paluszki. Następna godzina otwarcia jego kramu wypadała o szóstej rano, po nocnej zmianie.

W „Lasku Bulońskim” przy hucie o tej porze było gwarno. W zadrzewionej, skąpo oświetlonej alejce zbierali się po pracy robotnicy z huty. Przeszliśmy obok mężczyzn z butelkami piwa w rękach. W pobliżu spacerował mężczyzna pchający dziecięcy wózek. Facet co chwila rozglądał się czujnie. Zaczepiło go dwóch robotników.

- Dwa – powiedział jeden z nich.

Gościu pogrzebał w wózku i wyciągnął dwa piwa. Po transakcji sprzedawca ruszył dalej. Poszliśmy powoli, rozglądając się ostrożnie. Piter wskazał głową przed siebie w kierunku drzewa, pod którym spał robotnik. Olek odłączył się od towarzystwa, kucnął przy facecie. Przeszukał mu kieszenie, nie musiał być ostrożny, facet był solidnie znietrzeźwiony.

- Same drobniaki – powiedział Olek po powrocie.

- Pierdolone menele! – stwierdził Piter.

4

Olek podał wino Zbychowi. Mnie ominęła kolejka, nie piję alkoholu. Miałem swój worek z klejem. W powietrzu unosił się intensywny zapach butaprenu. Drugą rękę trzymałem kurczowo w kieszeni przykrótkiej dżinsowej kurtki, żeby mi nie wypadło.

- Pały! – Zbychu zauważył na ciemnej ulicy światła policyjnego samochodu.

- Wyrzuć to - Piter mi rozkazał.

Tadek schował wino pod ławką.

Chłopaków widziałem jak za mgłą. Zrobiłem się nieco, butapren zaczął działać. Wiedziałem, że moje ruchy były spowolnione, wszystko działo się wolniej. I nawet, jeżeli nie miałbym tego gdzieś, niczego nie mógłbym w tamtym momencie przyspieszyć. Wyrzuciłem za siebie worek jedną ręką, drugą miałem już prawie zdrętwiałą od trzymania pod kurtką. Worek unosił się w powietrzu, cały czas leciał i za cholerę nie mógł spaść. Odliczałem po cichu czas lądowania, według mojej wersji zdarzeń lot i lądowanie trwał koło godziny. Houston, czy my w ogóle wystartowaliśmy?

Policja zatrzymała się przy nas. Ze środka wyszło dwóch policjantów.

- Co tu robicie? - odezwał się pierwszy.

- Mieszkamy – mówił Tadek.

- Mieszkamy – powtórzył Zbychu.

- Na ławce czy obok? - drugi policjant próbował być dowcipny, tak mi się wydawało, chociaż mogłem się mylić, bo wcale nas to nie śmieszyło, a on sam się nie uśmiechał.

- Wszyscy jesteście stąd? - zapytał pierwszy.

- Taaa – potwierdził Piter.

- Macie jakieś dokumenty?

- Nie.

- A ty co tam chowasz? - zwrócił się do mnie drugi. Mówiąc szczerze kompletnie mnie zaskoczył tym pytaniem. "Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji". W efekcie wysunął mi się spod kurtki słoik z butaprenem i odbył lot ku ziemi. "Ja pierdolę!" Tylko tyle mój mózg był w stanie wygenerować. Wiem jak się czuli ci w Houston obserwując lądowanie na księżycu. Czułem się podobnie. Słoik zbliżył się ku ziemi. Wstrzymałem oddech, chwila napięcia. Słoik odpalił silniki lądowania i wylądował miękko na trawie. Był cały. Klęknąłem i ucałowałem ziemię, na której wylądował.

- Butapren - tłumaczył spokojnie Piter. - Kolega potrzebuje do klejenia.

- A, ty, co, jego adwokat? - zapytał druga pała patrząc jak wstawałem z ziemi.

- Nie, ale kolega jest nieśmiały.

- Jak się nazywasz? – zapytał mnie pierwszy. Nie odpowiedziałem, zajęty błogim kontemplowaniem słoika.

- A może zbyt naćpany - stwierdza drugi.

- W życiu.

- Jak się nazywasz? - pierwszy nie ustępował.

Przypomniałem sobie, że zapomniałem wypuścić powietrze z płuc po wstrzymaniu oddechu.

- Kleju - powiedziałem na gwałtownym wydechu.

- Jak? - dopytywał pierwszy.

- Kleju – powtórzyłem, ledwo mnie było słychać.

- Jak?

- Idź pan do lekarza od uszu jak ogłuchłeś - chciałem powiedzieć, ale Piter mnie uprzedził.

- No przecież mówi, że: Kleju.

- Jeszcze raz: jak się nazywasz, imię i nazwisko - cisnął pierwszy.

- Kleju Maniek - powiedziałem poważnie.

- Co to za jaja se robicie, co? - drugi dotrzymywał mi kroku z powagą. No, może nawet wygrywał ze mną.

- Nic nie robimy - tłumaczył Piter.

- To czemu tak gadacie?

- Jak mówimy? Normalnie mówimy.

- Dobra, ty pojedziesz z nami - zdecydował drugi.

- Zaraz, zaraz! - zaprotestował Piter. - Przecież on nic ni zrobił?

Policjanci bez słowa zabrali mnie i prowadzili do suki.

- Przecież chłopak tak ma nazwisko: Mariusz Kleju! - ojczym tłumaczył policjantom. Staliśmy wszyscy na klatce schodowej przed moim mieszkaniem. - O, co wam chodzi?!

- Czy czuł pan kiedykolwiek zapach butaprenu od syna? - Powiedział Stróż Porządku, Złoty Medalista w Byciu Najpoważniejszym Bez Poczucia Humoru.

- Tak.

- I, co?

- Jak to co? To normalne w tym wieku chyba, nie?

Zapadla chwila milczenia. Pały patrzyły na siebie kompletnie bez zrozumienia czegokolwiek.

- Chłopak skleja samoloty - tłumaczył ojczym.

- Niech pan spojrzy na syna - mówił drugi.

- Jestem ojczymem.

- Niech pan spojrzy, jest kompletnie otumaniony. W ogóle się nie odzywa.

- Co pan, dziecku będę zabawy zabraniał? Nie chce, to nie gada. Jak ma gadać jakieś głupoty to lepiej niech nic nie mówi. Chodź Maniek. Zajęlibyście się czymś poważniejszym. Chłopak ma dzisiaj urodziny, a wy mu takie numery robicie.

Wszedłem posłusznie za ojczymem do mieszkania. Ojczym, jak to brzmi? Od razu ma się ochotę otworzyć kartotekę policyjną.

Na ekranie telewizora śnieżył obraz. Stanąłem obok i poprawiałem przenośną antenę.

- No było dobrze już! – ojczym zawołał z fotela. - Wróć!

Przekręciłem antenę w drugą stronę.

- O, o! Zostaw!

Śnieżenie ustąpiło wreszcie i w telewizorze pojawiła się końcówka czołówki "Wielkiej ucieczki" ze Stevem Macquinem. Odszedłem od telewizora.

- Jasna cholera! - zdenerwował się ojczym. - Weź go pierdyknij!

Zamiast śnieżenia na ekranie zamigały czarne pasy przesuwające się z góry na dół. Stuknąłem lekko w bok telewizora.

- Co to konfesjonał?! Mocniej!

Stuknąłem jeszcze raz, po chwili kilka razy, udało mi się nawet wystukać jakiś rytm. Nie mogłem sobie przypomnieć, co to za melodia. Może "Rock on the Cashbar" albo "London's Calling" albo coś innego The Clash.

Ojczym zerwał się z fotela. Uderzył mocno z otwartej ręki w telewizor i pasy momentalnie zniknęły.

- Zacznij coś ćwiczyć chłopie – ojczym uśmiechnął się do mnie i potargał mnie po czuprynie. – Oglądamy.

5

Świnia kwiczała wysokim altem, kiedy facet w roboczym kombinezonie pchał ją na otwartej pace Żuka. Zwierzę wbiło się racicami w deski, ale nie obroniło się przed wypchnięciem na podest. Facet chwycił za uszy kwiczącego prosiaka i zaprowadził na wagę. Tam inny facet, w szarym kitlu zwarzył świnię, zapisał coś w papierach i wkrótce zwierzę wylądowało z pozostałymi w zagrodzie.

Plac rozświetlały halogenowe lampy. Dookoła kręciło się sporo ludzi, którzy przekrzykiwali się próbując zagłuszyć kwiczenie świń. Gospodarze z pobliskich wiosek co sobotę sprzedawali tu tuczniki. Świński spęd rozpoczynał się o 3 rano i zwykle kończył się jeszcze przed świtem.

Piter z Olkiem przecisnęli się pomiędzy handlarzami. Facet w kombinezonie z kwitem w ręku udał się do baraku stojącego opodal. Przeszli za nim przez otwartą na oścież bramę. W pomieszczeniu obok stał stolik, za nim siedziało kilku facetów. Jeden sprawdził kwit kombinezona, drugi przybił w nim pieczątkę, a trzeci wypłacał pieniądze z metalowej kasetki.

Z górki dobrze było widać spęd. Świtało. Plac opustoszał, handlarze już się rozjechali. Siedzieliśmy na ziemi na łące.

- Spokojnie przejdę - powiedział Olek. Był z nas najniższy. Jego wzrost często okazywał się dla nas bezcenny.

- Pojawimy się za tydzień, po następnym spędzie - zdecydował Piter.

Niestety nasze plany zostały pokrzyżowane. Przez kobietę od polskiego. Kobieta ustanowiła sobie jeden cel: szybki awans do stopnia największej pizdy w szkole.

- Mariusz, do tablicy - usłyszałem ją w momencie, kiedy moja głowa niebezpiecznie zbliżała się do ławki po wcześniejszym kiwaniu. Wyglądałem jak jakiś medytujący mnich albo pasażer w pociągu walczący z utrzymaniem prosto głowy w trakcie walki ze snem. - Pokaż zeszyt.

Kobieta miała nas dzisiaj odpytywać z jakiegoś wiersza. Nie pamiętałem tytułu, a co tu mówić o reszcie tego gówna. Ogólnie z moją pamięcią nie było najlepiej. Miałem tzw. pamięć pięciominutową. Po wybiciu szóstej minuty wszystko się ulatniało. Pamiętałem tylko drogę do domu, niezależnie od stanów o jakie zdarzało mi się zahaczyć.

Wstałem. Zrobiłem kilka kroków. Nieźle. Wyznaczyłem sobie azymut w postaci tablicy i tak zabezpieczony powoli posuwałem się do przodu. Cel był już prawie na wyciągnięcie ręki, kiedy zacząłem się cofać, nogi normalnie same mi się cofały. Ej, ja naprawdę chciałem iść do przodu, ale moje nogi miały to w dupie i to nie dosłownie. Skupiłem się z całych sił. Nic z tego. Zatrzymałem się dopiero przy ścianie, do której natychmiast się przykleiłem. Kumple zaczęli mnie motywować.

- Maniek! - rozpoczął Olek, zaraz dołączyli się Piter i Tadek ze Zbychem - Maniek! Maniek!

- Dasz radę! - zawołał Olek. - Nie pękaj!

Ściana chwyciła mnie jak magnes i za cholerę nie chciała puścić. Byłem nagrzany jak stodoła. Przed lekcjami wrzuciłem na ruszt trochę butaprenu.

- Cisza! - krzyknęła kobieta od polskiego. - Mariusz, co ty wyprawiasz! Pójdziesz do dyrektora!

- On się nie ruszy, proszę pani - tłumaczył Tadek. - Niech pani da mu spokój.

- Niech pani da mu spokój - powtórzył Zbychu.

- Do dyrektora, ale już!

- Niech pani nie krzyczy - powiedział Olek. - On się pani boi. On jest zestresowany panią. Pani ma zły wpływ na niego, dyrektor paniom okrzyczy, że pani denerwuje Mańka.

- Proszę pani - powiedział Piter. - Niech pani nas zostawi w spokoju, wtedy my też damy pani spokój.

- Chyba się przesłyszałam, gówniarzu jeden! Co to ma znaczyć?!

Sięgnęła po dużą drewnianą linijkę.

- Daj rękę!

Piter wyciągnął posłusznie przed siebie rękę.

- Ze mną jak z dzieckiem, proszę pani.

Nauczycielka zdzieliła go po ręce. W jej oczach błysnął neon z napisem: "Zajebista satysfakcja" migający na różowo.

- To cię nauczy.

- Musi się pani bardziej postarać - na Piterze uderzenie nie wywarło większego wrażenia.

- Naprawdę?

Spojrzała na niego. Nie za bardzo wiem, czy to było zdziwienie, czy wściekłość, bardziej coś pomiędzy. Rura zamachnęła się mocniej i uderzyła. Piter nawet nie syknął, z twarzy nie znikał mu uśmiech.

Znowu zamach, tym razem aż świsnęło. Linijka pękła Piterowi na ręcę. Niezły był, nie dał po sobie poznać, że cokolwiek poczuł.

- Siadaj!

- A może raczej siad niech se pani powie - Piter patrzył jej w oczy i się śmiał - Proszę pani.

- Czego chcesz?!

- Majtki paniom wyłażą spod spódnicy. Niech pani uważa, bo Tadek to lubi i zaraz zacznie sobie walić konia.

Fakt. Tadek potrafił na zawołanie walić gruchę. Każdy powód był dla niego dobry.

Kobietę zatkało. Zamilkła wreszcie i wybiegła z klasy trzaskając drzwiami. Przez okno widzieliśmy jak jarała szluga na podwórku. Wciągnęła go jak odkurzacz. Ledwo go mogła utrzymać w ręce, trząsł się jej jak pałeczka perkusisty.

W klasie pojawił się dyrektor. Kazał mi iść do siebie. Dyrektor nie miał pojęcia, że nie był to najlepszy dla mnie moment.

- Łazienka - wymruczałem.

- Potem! - zdecydował dyrektor.

W jego gabinecie siedziała już kobieta od polskiego.

- Co ty wyprawiasz, Mariusz?! - zapytał dyrektor. - Jakieś cyrki na lekcji! Co to ma znaczyć?!

Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Aktualnie też miałem nieco poważniejszy problem.

- Jeszcze jeden podobny numer, a polecisz ze szkoły! - kontynuował dyrektor. - Przeproś panią i wracaj do klasy.

Podszedłem powoli do kobiety od polskiego. naprawdę miałem szczere chęci. Natychmiast na jej twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, "I kto tu rządzi, co?", znaczył mniej więcej tyle.

Przystanąłem i beknąłem. Na tym nie koniec. Wkrótce na cyckach pani od polskiego i rodzinnej fotografii dyrektora na biurku zawisnęły kawałki mojej porannej parówki zmieszanej z czymś kolorowym. Ten paw był naprawdę gigantyczny.

Kobieta od polskiego oznajmiła w klasie, że jestem zawieszony. Olek natychmiast sprzeciwił się decyzji. Wpadł w ostrą pyskówkę. Jako argumentów używał anatomiczne szczegóły nauczycielki. Klasa znowu usłyszała trzaśnięcie drzwiami i Olek podzielił mój los zawiasów. Najbliższa rada pedagogiczna miała zdecydować o naszej przyszłości.

Dostaliśmy szlaban w domu. Matka Olka nie pracowała, przesiadywała całymi dniami w domu, nie było więc szans, żeby się stamtąd urwał. Z kolei w nocy zamykała go w pokoju na klucz.

Beze mnie daliby sobie radę, ale problemem stało się uwięzienie Olka. Jedynie on mógł się przecisnąć pod bramą w spędzie. Chłopacy nie mieli zamiaru rezygnować.

Po kilku dniach w szkolnym kiblu Piter, Tadek i Zbychu kończyli przygotowania.

- Dasz se rade? - Piter zapytał Tadka.

- Człowieku, rozmawiasz z mistrzem.

Zbychu wyciągnął zza paska spodni niemieckiego świerszczyka. Gazeta była mocno sponiewierana.

- Może chcesz skorzystać z apteczki pierwszej pomocy? - zapytał Tadka.

Tadek spojrzał z obrzydzeniem na świerszczyk w rękach Zbycha.

- Pojebało cię? Znam to na pamięć. – Tadek przyjrzał się pogniecionej gazecie. - Człowieku, co z tobą? Trochę szacunku.

- Pogniotło się.

Zbychu próbował wygładzić ręką sponiewieraną gazetkę.

- Moje pierwsze Lego za to wymieniłem.

Polski był ostatnią lekcją tego dnia. Po dzwonku wszyscy wyszli, został tylko Tadek i kobieta od polskiego. Ścierała właśnie tablicę odwrócona do klasy.

W drzwiach pojawiła się dyskretnie głowa Pitera. Kiwnął głową Tadkowi. Ten natychmiast wsadził rękę w majtki i rozpoczął pod ławką szybkie trzepanie ptaszona. Rzeczywiście był mistrzem. Stanął mu po paru sekundach. Podszedł ostrożnie do nauczycielki, ile mógł najbliżej. Ściągnął spodnie i majtki.

- Proszę pani! - zawołał do kobiety. Ta odwróciła się i znieruchomiała jak betonowy słup, kiedy zobaczyła przed sobą Tadka ze sterczącym fiutem. No fiut to może za duże słowo. Za chwilę do sali wszedł dyrektor, a za nim Piter i Zbychu. Dyrektora zamurowało jeszcze bardziej niż polonistkę, dostał oczy jak spodki, gały miał normalnie jak duże monety. Wyglądało, jakby mu zaraz miały wyskoczyć.

- Proszę pani, tak nie można – Tadek zrobił cierpiętniczą minę.

Potem sprawy potoczyły się szybko. Następnego dnia nauczycielka nie pojawiła się więcej u nas w szkole. My za to wróciliśmy. Droga na świński spęd stała otworem.

Olek wczołgał się pod bramę. Rozpierając się ramionami powoli przesuwał do przodu. Wszystko szło dobrze, dopóki nie utknął w połowie drogi. Piter ze Zbychem zaczęli go pchać.

- Przestańcie! - usłyszeliśmy Olka po drugiej stronie. - Rozjebiecie mi żebra!

Chłopcy przestali go pchać.

- Załatwcie jakiś olej - powiedział. - Albo smar.

Tadek znalazł beczkę ze spalonym olejem od ciągników. Odlał do wiadra i przytaszczył pod bramę. Nasmarowali nim Olka, posmarowali też od spodu bramę. Bez przeszkód już Olek prześlizgnął się teraz swobodnie do końca i zniknął w baraku. Po drugiej stronie rozległo się szuranie, a zaraz później skrzypienie otwieranej bramy. W wejściu pojawiła się usmarowana olejem twarz Olka.

Weszli do środka. Ja zostałem na zewnątrz, w razie, jakby ktoś szedł. Zawsze stawiają mnie na czatach, mają pewność, że będę stał tam, gdzie mnie postawią. Kiedy kiram, nie ruszy mnie nawet żadne pieprzone trzęsienie ziemi.

Sytuację oglądałem przez okno. Z pomieszczenia obok rozlegało się chrapanie. Dwóch facetów spało na krzesłach, trzeci z głową na kasetce na stole. Na stole stało kilka butelek wódki. Handlarze świniami byli urżnięci w trupa. Olek w kieszeni trzeciego znalazł klucz. Wyciągnął mu spod głowy kasetkę. Otworzył ją i opróżnił z plików banknotów. Reszta w tym czasie wyczyściła pozostałym portfele, wsadzając z powrotem puste. Po zajęciu się kasetką, Olek zamknął ją, położył na niej głowę trzeciego, a klucz wrócił na swoje miejsce. Wszyscy wyszli bramą, tylko Olek natarł się spalonym olejem i prześlizgnął po zamkniętą bramą. Zamknął ją i wrócił do nas.

Przyfarciło nam się konkretnie. W kasetce było sporo pieniędzy. Byliśmy na jakiś czas ustawieni. A handlarze do dzisiaj nie wiedzą, jakim cudem wyparowała im cała kasa.

Wszystko dobrze się układało. Było ciepłe lato.

6

Pojechaliśmy do Jarocina na koncert.

Przedziały w pociągu były nabite chłopakami i laskami w skórach i irokezach. Staliśmy w przejściu i jaraliśmy extra mocne. Drzwi mieliśmy otwarte. Na zewnątrz słoneczko, wiaterek, miłe letnie popołudnie.

Na zewnętrznych schodach pociągu jakiś koleś puszczał kolorowe pawie. Kumple trzymali go za kołnierz kurtki i co chwilę ściągali z powrotem do środka. Facet był nagrzmocony jak meserszmit. Jego kumple nawijali ze sobą nie patrząc w jego stronę, tylko, kiedy im się osuwał i leciał ze schodów z rozpędzonego pociągu, brali go z powrotem. Jeden z nich trzymał go za kołnierz blisko szyi. Facet normalnie chciał mu odkręcić głowę. Głowa rzygacza osadzona była na gwincie. Mogłeś ją wykręcać jak żarówkę.

W Jarocinie wysypaliśmy się na peron. Podszedł do nas jakiś gościu prowadząc rower, składaka, wigry 3.

- Potrzebujecie noclegu?

- No – mruknął Piter.

- Mam niedaleko pole namiotowe.

- Po ile?

- Dycha.

- Od łebka?

- Za noc od osoby.

- Dobra.

Poszliśmy. Kurwa jego jebana mać! Gościu nas wystawił z tą odległością.

- Panie, miasto nam się skończyło – powiedział Piter. - Daleko jeszcze?

- Słońce grzeje jak cholera – dorzucił Olek.

- Za winklem – odparł facet. Szedł szybkim krokiem. Na jego łysej głowie z zaczeską błyszczały krople potu.

- Którym? – Piter drążył temat. Szliśmy drogą w szczerym polu.

- Tamtym.

Pan składak kiwnął przed siebie głową. Na horyzoncie majaczyły dwa domy.

- O żesz gościu! Za dyche taki szmat drogi?! – Piter niezdrowo się podkręcił.

- Dobra, spuszczę wam do ośmiu.

Dotarliśmy w końcu. Pokazał nam miejsce do rozbicia namiotu w ogrodzie. Stało już tam kilka innych namiotów. Mieliśmy przyjemne miejsce pod zajebiście dużym drzewem.

- No to po dziewięć – pan składak przeszedł do rzeczy.

Piter wyciągnął zza paska niewidzialne magnum i przykłada składakowi do skroni.

- Zaraz, zaraz, miało być osiem.

- No jest, osiem plus jeden złoty opłaty klimatycznej.

- Co to, wczasy?!

Wysupłaliśmy po dziewiątce.

- Możemy, gdzie tu co wypić, jakiego browara? – Olek zapyta składaka na odchodnym.

- Ale wy nie macie chyba jeszcze osiemnastu lat?

- Ale pić się chce.

- Nic z tego. W mieście prohibicja na czas koncertu.

Składak się oddalił.

- Coś się załatwi – Zbychu był zawsze pozytywny.

- Dobra chłopaki, stawiamy namiociki – zarządził Piter. - Maniek kurwa, odłóż ten jebany worek?! Jak chcesz stawiać namiot jedną ręką?!

Szybko postawiliśmy dwa namioty. Zbychu zniknął do cw. Wrócił po dobrym kwadransie.

- Nie ma problemu z browarem. Jeden gościu mi wszystko powiedział.

- Zajebiście.

Mieszkaliśmy blisko torów kolejowych. Doszliśmy do starej, niewielkiej stacji pkp. Wszystko zamknięte na głucho. Stanęliśmy przed metalowymi drzwiami z wywieszoną tabliczką: Zamknięte.

- Maniek, schowaj worek.

Posunąłem się parę kroków w lewo, uważając, żeby nie oderwać nóg od ziemi, tak było bezpieczniej. Schowałem worek pod kamieniem.

Piter załomotał w drzwi. Nic, głucha cisza. Poprawił mocniej pięścią. W drzwiach zrobiła się szpara, a w niej zamigotała głowa faceta koło czterdziestki. Jego twarz wyglądała jak truskawka, cała pokryta głębokimi bruzdami.

- Nie tak nerwowo – szepnął truskawa.

- Sory szefie, to przez ten goronc.

- Wchodźcie i bądźcie cicho.

- Jasne, szefie.

Drzwi rozszerzyły się i znaleźliśmy się w środku. Facet wystawił głowę na zewnątrz i rozejrzał po okolicy. Chwilę później siedział na zydelku przy zamkniętych drzwiach.

W knajpie panowało ostre stłoczenie, ludzie siedzieli ramię w ramię przy ciasno ustawionych stolikach. Nie leciała żadna muzyka. Nikt nie odzywał się głośno, wszyscy nawijali szeptając i pili browary.

- Pięć – Piter zamówił po kolejce piwa.

Barman nalał do dużych, szczerbatych kufli. Szczyny, ale przynajmniej zimne. Nie mieliśmy, gdzie usiąść, sterczeliśmy przy barze.

Przy jednym ze stolików zrobiło się zamieszanie.

- Spierdalaj, pałuj się.

- Skurwysynu.

Dwóch pijanych kolesi coś próbowało sobie wytłumaczyć. Nie wrzeszczeli tylko szeptali na siebie, szeptana kłótnia. Oczy im z orbit wychodziły, byli czerwoni na ryju, ale nie mogli krzyknąć, skończyło by się to dla nich, dyplomatycznie mówiąc, niedobrze. W końcu jeden z nich wstał, ściągnął drugiemu dżinsową kurtkę nabitą ćwiekami i wywijając na lewą stronę owinął wokół głowy. Po czym zaczął mu spuszczać łomot pięścią po głowie. Podszedł do nich właściciel.

- Spokój. Spierdalać stąd.

Kolesie natychmiast się uspokoili i wyszli grzecznie za zewnątrz. Odeszli kilka metrów od knajpy i zaczęli się już normalnie napirzać. Właściciel zamknął drzwi.

Wypiliśmy jeszcze po dwa browary i wyszliśmy. Dobra miejscówka. Przed odejściem zabrałem jeszcze swój worek z butaprenem spod kamienia przy drodze.

Wracając spotkaliśmy kolesi z knajpy. Właściciel dżinsowej kurtki siedział na plecach drugiego i głową łomotał o ziemię. Za chwilę układ się zmienił, leżącemu udało się wydostać. Złapali się rękoma i skleszczyli nogami. Zaczęli się tarzać po drodze raz w jedną raz w drugą stronę.

- Maniek kurwa, co tak jebie rozpuszczalnikiem?! – krzyknął Piter gramoląc się z namiotu. - Co ty kurwa człowieku robisz, chcesz sobie łeb przepalić?!

Zbychu i Tadek siedzieli pod drzewem.

- To nie Maniek.

Zbychu wskazał głową w stronę sąsiedniego miejsca. Była tam trójka ubranych na czarno metali, dwóch łepków i jedna laska pomazana czarnym makijażem. Wypakowywali namiot z płóciennego worka. Obok ich plecaków stała skrzynka pełna butelek z rozpuszczalnikiem nitro. Wszystko robili jedną ręką, w drugiej trzymali worek z rozpuszczalnikiem. Co jakiś czas podnosili go do ust i wdychali. Nawet do rozbicia namiotu nie odstawili worków.

- Ciekawe jak im pójdzie? – zastanawiał się Piter.

Piter siadł pod drzewem. Zapalił Mocnego. Dziewczyna trzymała rurkę, chłopaki próbowali rozłożyć płótno. Nie odzywali się do siebie, ich ruchy były powolne. Robili sobie częste przerwy na sztacha rozpuszczalnika.

Po godzinie rozpuszczalnikowe towarzystwo było w punkcie wyjścia. Piter miał dość.

- Pierdolę. Idziemy kupić karnety na koncert.

W budzie, centrum koncertowym, do karnetów dorzucili nam worek kondomów. Piter spojrzał na swój worek.

- No, jest tego trochę do wydania.

Wróciliśmy na pole późno w nocy. Dzisiaj nie było żadnego koncertu, dzień przyjazdu. Nasi metalowcy nadal siłowali się z namiotem. Tadek zaproponował zakład.

- No chłopaki, stawiam pięć dych, że nie postawią do jutra.

- Pitolę taki zakład. Wiadomo, że nie postawią.

Rano metale leżały w namiocie. Zawinęli się nim jak kołdrą. Brakowało jednego z nich.

Tadek wrócił z cw. Stanął przy Piterze i podrapał się po jajkach.

- Ten gościu chodzi nawet z workiem myć zęby.

- Co ty?

- No. Myje, robi przerwę, sztach, myje dalej, następny sztach.

- Ciekawe, czy kirają podczas dupcenia?

Takie kiranie to już był za duży hardkor, nawet dla mnie. Usłyszałem jakiś cichy szelest, potem zduszone oddechy. Metale rozpoczęły śniadanie.

- Kojarzycie ten odgłos? – zapytał Olek.

- Jaki?

- No jak kirają.

- Normalny odgłos wdychanego powietrza z worka.

- Jak Lord Vader.

Piter zakrztusił się ze śmiechu fajką, reszta chłopaków zaczęła polewać. Długo nie mogli się uspokoić. Kiedy przestali, zjawił się trzeci z towarzystwa z workiem przy ustach. W wersji polskiej Lord Vader jechał na rozpuszczalniku z worka. Oczy mu się wywracały pod maską. „Łukasz, jestem twoim synem ojcze... Znaczy, Łukasz, jestem twoim ojcem”. Chłopaki znowu mieli radochę.

- Dobra, spadamy – zarządził Piter.

Na małej scenie grały mało znane kapele. Co chwilę się zmieniali. Wchodzili jedni i zapodawali kilka wałków. Z głośników strzelała ściana dźwięków. Zmiana. Następna kapela i kolejna ściana dźwięków. Podobało nam się. Pod sceną kotłował się tłum w pogo unosząc nad sobą chmurę kurzu. Słońce grzało ostro.

- Trzeba skombinować coś do picia – rzucił Olek. – Idziemy do kibla.

W miejskim kiblu panował przyjemny chłód. Tadek wsadził głowę pod zimną wodę pod kran nad zlewem.

- Byśmy chcieli pięć win – Piter zagadał do babci klozetowej. Chuda kobieta z chustką na głowie wstała i zniknęła w pomieszczeniu obok. Wróciła zaraz.

- Dwadzieścia pięć – powiedziała.

Zapłaciliśmy. Przed wyjściem przelaliśmy wino do plastikowych butelek po napojach. Kobieta zabrała puste butelki.

Nie zdążyliśmy wypić jednej butelki, kiedy pod małą sceną zrobiło się zamieszanie. Dwie pały z prewencji targały po ziemi gościa ciągnąc go za ręce po ziemi. Zadyma się zrobiła, kiedy jego kumple postanowili go odbić, a do akcji włączyli się ludzie z koncertu. Pojawiło się też więcej pał, ludzie zaczęli ich obrzucać kamieniami. Jedna pała, myśląc, że jest w bezpiecznej odległości, zdjęła kask i zaraz zgięła się, kiedy dostała kamieniem w głowę. To rzucił Piter. Z nieba lał się żar, wszędzie unosił się kurz. Pały ruszyły w naszą stronę. Kilka osób zaczęło uciekać, puściliśmy się z nimi i udało nam się uciec.

Poszliśmy pod dużą scenę. Siedliśmy pod płotem i piliśmy dalej. Jakiś chudy gościu z agrafką w wardze zagadał do nas, czy nie dalibyśmy mu trochę wina. Tadek podał mu flaszkę. Gościu wyciągnął paczkę aviomarin, połknął kilka tabletek i zapił winem. Zapytał, czy chcemy. Miał tego sporo. Połknęliśmy po kilka. Dopiliśmy wina.

- Idę się odlać – powiedział jakiś czas później Tadek wstając. – O kurwa!

Pod Tadkiem ugięły się nogi. Złapał się za płot i osunął się na skos. Muzyka ze sceny dostała pogłosu, jak ze studni, czasem ją przerywało, jakby głośniki miały czkawkę albo były krótkie przerwy w dostawie prądu. Tadek pozbierał się i odszedł. Wstaliśmy też.

- Zrbestr, wrjscn, wisdp? – zapytał nas Olek. Pokiwaliśmy zgodnie głowami. Poszedł z Piterem w głąb sceny i wmieszali się w tłum. Wyciągnąłem trochę kleju ze słoika przelałem go do worka. Sztachnąłem się. Siedziałem sam oparty o płot. Ciemność rozjaśniały światła sceny, punkowa kapela ostro jazgotała. Nie wiem, to chyba był "Defekt mózgu". Chłopaków wcięło. Zabrałem się za drogę powrotną. Podszedł do mnie jakiś bosy gościu.

- Nie widziałeś moich butów? – zapytał.

- Nigdy nie widziałem twoich butów.

Wszystko mi się podupcyło. Odkryłem to po dobrej godzinie. Znalazłem się w jakiejś ciemnej okolicy poza miastem. Szedłem drogą, dookoła cykały świerszcze. Kiedy przechodziłem obok nich, milkły, odwracały się w moją stronę i patrzyły na mnie podejrzanie. Jeden wskazał na mnie palcem i powiedział coś drugiemu, tamten kiwnął głową. Jak ich minąłem wróciły do cykania. Kurde, te świerszcze naprawdę były bardzo duże i jadły coś rękami.

W oddali usłyszałem głosy i plusk wody. Dotarłem do małego jeziora przy torach, w którym kąpało się parę osób. Ściągnąłem ciuchy i wszedłem. Woda sięgała mi do pasa nawet na środku jeziora. Kiedy wyszedłem capiłem czymś i byłem upieprzony jakimś syfem. Miałem blisko na swoje pole. Za dnia przechodziłem obok tego jeziora. Nie był to zbyt przyjemny widok, lśniło w słońcu, ale to nie była woda. Cholera wie, co.

Obudziło mnie w nocy wołanie spuchniętych jelit. Pobiegłem do cw. Jedna kabina była zamknięta, dochodziły tylko stamtąd jakieś odgłosy, w drugim ktoś wyrwał sedes. Poszedłem się wypróżnić za budynek. Wytarłem się liśćmi. Wracając natknąłem się na wychodzących z cw Pitera i Zbycha. Nie zauważyli mnie.

- Jutro i tak nie będzie niczego pamiętać – powiedział Piter.

- Nawet, czemu boli ją dupa.

Chłopaki zaczęli rechotać. Weszli do namiotu, śmiali się jeszcze z czegoś. Poszedłem do cw. Drzwi do pierwszej kabiny były lekko uchylone. Otworzyłem je mocniej, stojąc w progu. Na sedesie z opartą o ścianę głową siedziała dziewczyna od kirających metali. Była nieprzytomna, miała ściągnięte spodnie i potarganą bluzę. Leżała nieprzytomna brzuchem na sedesie.

Czasem to przychodzi znienacka. Stwierdzasz, że masz dość. Wtedy to wyraźnie poczułem. To tyle na ten temat. Dalej wszystko potoczyło się szybko.

7

Jak zwykle stanąłem na warcie. Piter uparł się, żeby obrobić ten kiosk. Stał przy niezbyt ruchliwej ulicy, latarnia się przepaliła, więc w nocy było tu zupełnie ciemno. Właściwie żadnego ryzyka.

Wyłamali zamek i już byli w środku. Piter przekonany był, że widział, że właściciel zostawia pieniądze w schowku w podłodze. Facet może nie wierzył swojej żonie, dlatego nie zabierał forsy do domu. Może chciał od niej odejść. Nie wiem. Rzeczywiście schowek był, ale pusty w środku. Chłopaki cholernie się zdziwili. Ale bardziej chyba widokiem w progu kiosku dwóch policjantów.

Kiedy ich kajdankowali, Piter spojrzał przez szybę. Zauważył mnie. Ledwo co utrzymywałem równowagę na chodniku, przestępowałem z nogi na nogę z pochyloną głową. Jeszcze w odjeżdżającej suce chłopaki szczali ze mnie.

Kiedy samochód zniknął za rogiem, wyprostowałem się. Kumple w życiu nie pomyśleli, że zostali pięknie i klasycznie wyruchani, a ja już od jakiegoś czasu nie kirałem kleju. Kiedy przypadkiem przyjeżdżał wóz policyjny obok tego kiosku, nie zamierzałem o tym mówić chłopakom.

Tamagoczi

- Dlaczego: „Tamagoczi”?

- Znasz tą japońską zabawkę? Takie zwierzątko z wyglądu przypominające stoper, którym musisz się opiekować? Żeby przetrwało musisz spełniać jego podstawowe potrzeby. O odpowiedniej godzinie włącza się alarm i na ekranie pojawiają się napisy: NAKARM MNIE! CHODŹ ZE MNĄ NA SPACER! POCZYTAJ MI COŚ! POOGLĄDAJMY TELEWIZJĘ! Musisz wcisnąć odpowiedni przycisk, żeby się uspokoił. Inaczej wyświetla krytyczne napisy w stylu: WŁAŚNIE SIĘ ZESZCZAŁEM! A, kiedy doprowadzasz go do śmierci głodowej, wyświetla swój ostatni napis: WŁAŚNIE MNIE ZABIŁEŚ!!! Po czym pudełeczko się spala.

Nasz znajomek miał podobne napisy. Też włączały się o odpowiednich porach. 6. 30: POBUDKA, 6.37: WŁÓŻ WRESZCIE CZYSTE GACIE!!! 6.45: WCIĄGNIJ MAŚLANKĘ!!! 7.00: RUSZ SIĘ DO ROBOTY. Chwila wolnego, po czym: 13.00: ZJEDZ OBIAD. Pauza i: 16.30: KUP CHLEB, SER!!!, 18: 15: SEX z KAŚKĄ, 19.45: TV. albo TV + BLANT, albo TV + PIGUŁA, albo BROWAR, albo KRESKA, albo BLANT + BROWAR, albo PIGUŁA + BROWAR, albo WSZYSTKO RAZEM!!! W ostatnim przypadku wciskanie przycisków przypomina grę w plejstację.

Na podłodze leżało sporo pyłu, jakby ktoś zdmuchnął cały cukier puder z gigantycznego pączka. Na ziemi ślady butów, obok nich odbite łapki kundla. Wydeptana ścieżka z korytarza do kuchni i sypialni. W korytarzu trochę więcej wydeptanego miejsca w jednym punkcie. Pies Żaby zawsze żywo się z nim witał. Podskakiwał w miejscu jak gumowa piłka.

- Czemu: "Żaba"?

- To od Muppetów. Kermit to była jego ulubiona postać.

- Ja wolę dziadków z loży.

Koks obskoczył Żabę obsmarowując mu nogawki białym pyłem z podłogi. Stanęliśmy w progu. Ściągnięcie kurtek bez upieprzenia ich pyłem graniczyło z cudem.

- Ostatnio miałem go nawet pod pachami – stwierdził beznamiętnie Żaba.

- Powinieneś skończyć wreszcie remont, wiesz, dla higieny. Wynajmij fachowców.

- Wszyscy oszukują. Bierzesz gości do zrobienia głupiej dziury w ścianie, a oni rozpirzają działówkę i masz u siebie w domu sąsiadów.

- Może przyspiesz tempo?

- Znam swoje tempo.

Fakt, nie da się ukryć. Żaba miał swoje poczucie prędkości, znacznie odbiegało od normalnego. Wszystko robił wolniej, długo zastanawiając się nad doborem słów. Zachowywał się jak jubiler ważący drogie kamyki.

Tamagoczi jak zwykle siedział przed telewizorem w kuchni po lewej stronie kanapy, na samym jej skraju. Obok niego była wystarczająca ilość miejsca, jeszcze ze dwie osoby mogły się swobodnie pomieścić.

Siedliśmy z Żabą obok niego. Żaba sięgnął po jointa leżącego w popielniczce i przypalił.

- Zrobiłeś jakieś nowe fotki? – zapytałem.

Tamagoczi kiwnął głową. Przypominało to raczej machnięcie głową niż zwykłe kiwnięcie.

Kupił sobie ostatnio nowy komórkowy telefon w komisie. Taki z aparatem cyfrowym.

Żaba przeglądał nowe zdjęcia Tamagocziego. Na ogół znajdowały się na nich zbliżenia z przypadkowych kanałów telewizyjnych. Na jednym z nich sterczała na patyku mrówka, Tamagoczi musiał nam powiedzieć, że to jest mrówka, bo zdjęcie w niczym jej nie przypominało. Aparat miał słabą głębię ostrości. Z rozdzielczością zresztą też było nie najlepiej.

W telewizorze teledysk Aphex Twin. Ten, na którym na początku po ulicy jedzie taka długa limuzyna.

Wstałem i przedarłem się do lodówki uważając na zasieki z talerzy, krzeseł, garnków i plastikowych butelek.

- Żaba, chcesz kanapkę z metką?

- To jest TO COŚ, co dzisiaj kupiłeś w mięsnym? Obrzydliwe i tłuste?

- Tak.

- To chcę.

- Weź sobie wieprzowe nóżki. Ja tego nie jem.

Tamagoczi nie musiał odrywać wzroku od telewizora, żeby się z tobą komunikować.

- Tamagoczi, za dużo palisz. Masz zatkane pory w mózgu od haszu.

- Mózg nie ma porów.

Tamagoczi oszczędzał słowa. Miał zasadę, żeby precyzować zdanie w jednym, góra dwóch krótkich zdaniach.

W lodówce leżała patelnia. Na niej nadgryziona porcja wieprzowych nóżek, kawałek bułki i cały ogórek konserwowy.

- Co ściemniasz, widzę, że to jadłeś? Co robi ta patelnia w lodówce?

- To Sif jadł.

Żaba śmiał się, jakby ktoś dmuchał w plastikowy worek przyłożony do ust. Teraz do tego śmiał się o kilka oktaw wyżej.

Nie znałem faceta.

- Dlaczego Sif?

- Nie mam pojęcia – powiedział Tamagoczi. - Zobacz tę fotkę.

Żaba podał mi telefon. To było najwyraźniejsze zdjęcie Tamagocziego, jakie dzisiaj zrobił. Nawet teraz nie patrzył w naszą stronę.

- Trochę mi się nudziło.

Na zdjęciu sterczał fiut Tamagocziego w erekcji. Zrobione jak jakieś lotnicze zdjęcie, z góry, tylko, że z niższej wysokości.

- Tamagoczi, jesteś artystą.

W telewizji nowa, sprawnie odrestaurowana Kylie Minogue wyginająca się wśród półnagich facetów. Ach, Kylie.

Stałem patrząc w telewizor wyżerając z patelni nadgryzione przez Tamagocziego wieprzowe nóżki.

- Najbardziej ją lubię w teledysku „Can’t Get You Out Of My Head”.

- Jasne. Każdy woli. Stary, to było objawienie. Pół świata się przy tym trzepało.

Tamagoczi ożywił się dziwnie. Rzadkością było oglądanie jego twarzy nie z profilu, teraz dostąpiliśmy tego zaszczytu.

- Widziałem wersję tego teledysku w necie, gdzie pokazuje cycki.

- NO COŚ TY?! – byłem szczerze zdziwiony.

- No. Fajne ma.

- Nie mów mu takich rzeczy, bo złapie pamięciówe i poleci na ręcznym w nocy – Żaba włączył się do tematu.

- Tamagoczi nie trzep się i przestań tyle palić.

Zabrałem się za układanie na talerzu sterty kanapek. Metka, majonez, chleb tostowy. Kiedyś zastanawiałem się, jakby wyglądało nasze życie bez tostowego chleba.

Postawiłem talerz na kanapie.

- Tylko mi wszystkiego nie wyżryjcie – powiedziałem i poszedłem do kibelka. W drzwiach na wysokości oczu czerniała kwadratowa dziura.

- Tu kiedyś była szyba w drzwiach – stwierdziłem.

- Tamagoczi stłukł.

- Sama się stłukła, był przeciąg – tłumaczył się Tamagoczi.

Szczając mruczałem jakąś melodię w niskiej tonacji. Lubię akustykę małych, blokowych kibelków, fajnie brzmią w nich dźwięki, szczególnie w niskiej tonacji.

Wróciłem do pokoju i siadłem ciężko na kanapie, w górę uniosła się spora chmura pyłu. Zadzwonił mój telefon.

- No cześć Pablo...Nie miałem planów, jestem z Żabą i Tamagoczim. Wychodzisz?...Dobra, dam ci znać, zapytam chłopaków... Ja wpadnę. Na razie.

Skończyłem rozmawiać.

- Dzwonił Pablo, chce się ustawić do Guga tak za godzinę. Idziecie?

- Ok – Żaba raczej nigdy nie odmawiał.

- A ty?

- Ja zostaję – rzucił Tamagoczi.

- Czemu? – Żaba próbował negocjować. Nie był przekonywujący, zresztą to była jego życiowa dewiza: nigdy nikogo zbyt długo nie przekonywać ani namawiać, to prowadzi do faszyzmu, bo Żaba był buddystą. Medytował, wierzył w wolną wolę człowieka, dlatego pił browary, palił szlugi i wyznawał wolną miłość.

- Nie chce mi się. Dużo łaziłem w robocie.

- Nie wymiękaj – ja z kolei chciałem wziąć Tamagocziego na poczucie winy. Sprawa z góry była skazana na klęskę, bo z jakąkolwiek motywacją było u niego słabo.

- Tamagoczi jest dumpwalker – stwierdził Żaba i wystrzelił szybką serię śmiechu.

- Co to znaczy „dump”? – zapytałem

- Hałda – odpowiedział Żaba i opróżnił do końca magazynek ze śmiechem.

Tamagoczi pochodził z Tarnowskich Gór blisko Katowic, które nie miały nic wspólnego ani z górami ani z Tarnowem, prócz nazwy. W poszukiwaniu pracy wyprowadził się z domu i zamieszkał w Katowicach. Nie znalazł jednak tam pracy, trafił ją po kilku tygodniach szukania, ale w Tarnowskich Górach. Nie mógł wyprowadzić się, bo podpisał wynajem na rok. Tak, więc dojeżdżał do pracy w miejscu swego urodzenia. Praca Tamagocziego polegała na łażeniu po hałdach i badaniu skażenia środowiska. Chodził w kombinezonie, wymieniając go, co jakiś czas na nowy, bo niszczył się od kwasu, którym były przesiąknięte hałdy.

- Dzisiaj przyjęli do roboty jeszcze jednego kierowcę – powiedział Tamagoczi.

- A na czym ten jeździ? – zapytałem.

- Na koksie.

Pierwszy jeździł na amfie. Tamagoczi miał teorię, że w dobie ogólnego kryzysu motywacji jedynie amfetamina wyzwalała w nim jakiekolwiek pozytywne emocje związane z pracą.

Była więc już ich trójka. W tych kombinezonach wyglądali jak trójca naćpanych astronautów łażąca po hałdach.

- Tamagoczi, kurwa, zrób se jak masz gastrofazę! – Tamagoczi wszedł w fazę ostrego pochłaniania pożywienia w wyniku nastąpienia chemicznej reakcji powodującej gwałtowne łaknienie wywołane wzmożonym działaniem thc w organizmie. Zanim się spostrzegłem sprzątnął kilka z kanapek. Ręka Tamagocziego znieruchomiała nad przedostatnią.

- Nie bądź materialistą – odpowiedział mi Tamagoczi. – Należę do klasy pracującej, a ty się opierdalasz.

- Jestem na studiach. Mam stypendium.

- Idą na to moje podatki. Jesteś na moim utrzymaniu.

- Dobrze tato.

Za godzinę zebraliśmy się w sobie i wyszliśmy. Za blokiem przy śmietniku stał srebrny ford puma Żaby, prezent od rodziców. Wcześniej miał starego Peugota, ale go sprzedał, żeby poradzić sobie z paroma długami. Spłacił je, za resztę postanowił coś zmienić w swoim życiu - są takie chwile, że przychodzi potrzeba zrobienia czegoś nowego. Tylko, że chciał to zrobić niskim budżetem. Kupił worek gipsu, gładź szpachlową i zabrał się za remont kuchni. Minęły trzy miesiące i na razie wyszlifował tylko fragment ściany. Kanapa w kuchni, telewizor i cd pokryte były dużą warstwą pyłu. Żaba nie wycierał nawet ekranu telewizora, przyzwyczaił się już do matowego obrazka.

Żaba dużo jeździł samochodem. W środku było wystarczająco miejsca dla pasażerów, wystarczyło odgarnąć nogą puste paczki po papierosach, zmięte papierowe worki z makszita, słomki po kokakoli, mapę Polski, rachunki za autostradę, opakowania na cd.

Centrum Katowic po północy wygląda inaczej niż za dnia, chociaż właściwie tak samo jest tylko ciemniej i mniej ludzi. O tej porze zostawały tu dwa pewniaki. Zajrzeliśmy najpierw do Gugalandra.

Lokal świecił pustkami, jak to w środku tygodnia. Siedliśmy przy barze.

- Tamagocziego nie ma? – zapytał barman.

Spojrzeliśmy w lewo, prawo, potem obejrzeliśmy się za siebie.

- Nie ma, rzeczywiście – powiedziałem.

- Zajebiście śmieszne – najgorsi są barmani bez poczucia humoru. – Powiedzcie mu, że wisi trochę hajsu w barze.

Wkrótce dotarł do nas Pablo.

Zamówiliśmy po piwie. Poszło nam dość gładko.

W połowie drugiego barman sprzątnął już wszystkie kufle z sali obok i wyniósł ostatnią popielniczkę. Na niebie i ziemi pojawiły się niechybne znaki, żeby się zwijać.

Światło pociemniało. W barze zapanował półmrok i to gwałtowne, nieznośne milczenie po wyłączonej muzyce. Nawet głośniki krzyczały: „Hej, włączcie nas z powrotem! Zawsze nam przerywacie, jak dopiero się rozkręcamy!”

Kiedy dopiliśmy, wyrósł nagle obok nas Edek, właściciel Gugalandra.

- Moje dzieci mają jutro na ósmą. Idźcie pomieszkać chłopaki.

W środę i czwartek Zuza z Michałem mieszkali u niego. Przez resztę tygodnia dziećmi zajmowała się jego była. Na dwa dni Edek porządniał, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Właśnie rozpoczynał się pierwszy dzień bycia porządnym.

Cztery po 2.

Na ulicy Pablo rzucił propozycję nie do odrzucenia.

- Jedziemy do Szmiry?

- A która jest?

- 2.04.

- No to lecimy.

Sprawa dotyczyła drugiego pewniaka czynnego o tej porze w mieście.

Poszliśmy do zaparkowanego niedaleko samochodu Żaby. Pablo jak zwykle miał przemoczone buty mimo opracowanej techniki kluczenia i omijania zasp. W zimie chodził skomplikowanym slalomem, walcząc z nie przemoczeniem jesiennych półbutów. Nigdy mu się nie udawało.

Byliśmy pod wpływem znajomego niepokoju. Znacie to: noc, coś tam próbujecie czytać, myśleć, zastanawiacie się, czemu do jasnej cholery nie można zasnąć. Dzwoni telefon, albo domofon. „Słuchaj, nie walnąłbyś lufki, jestem z Bogusiem”. Wtedy cię oświeca. Ubierasz się pospiesznie, zakładasz na odwrót bokserki, to akurat najmniej ważne w danym momencie, wrzucasz coś na grzbiet i parę schodów w dół z czwartego piętra kamienicy. Nie wiesz nawet, kiedy znalazłeś się na ulicy, na której stoi twój najlepszy kumpel z pijanym w sztok Bogusiem. W tym momencie wiesz, że kumpel to doskonały psychoterapeuta. Idziecie na dobrą banię. Boguś trochę wolniej.

Barman w Szmirze nie zbierał się do domu. Niewiele miał do zrobienia tej nocy, więc został dłużej w barze. Częsty zwyczaj miejscowych barmanów. Z głośników sączył się Massive Atack, ciemno, ciepło, w ogóle miło, żadnego klienta w środku. Zamieniliśmy kilka kurtuazyjnych, nie zobowiązujących słów z barmanem, tak dla zachowania przyzwoitości.

Browar spłynął fachowo po ściance wypolerowanej szklanki zostawiając za sobą śnieżnobiałą smugę. Przed chwilą barman musiał zmienić beczkę.

Usiedliśmy przy stoliku na dole. Do baru wchodziło się po schodach na antresolę.

Za oknem mgła jak babie lato ślizgała się po mokrym powietrzu. Białe nitki próbowały ulatywać, ale ktoś niewidzialny łapał je przywiązując do ziemi. Falowały jak wodorosty w spokojnym morzu.

Chłopca nie dostrzegliśmy od razu po wejściu. Byliśmy w połowie piwa, kiedy dopiero zwróciliśmy na niego uwagę. Na oko miał może dziesięć, jedenaście lat. Wykrzywiał głowę na różne sposoby próbując znaleźć nie oszroniony kawałek szyby. Czasami udawało mu się coś dojrzeć, wtedy przestawał się wiercić i patrzył z nosem przyklejonym do szyby.

Skoczyłem jeszcze po następną kolejkę. Barman był wyjątkowo uśmiechnięty, jakby zdecydowanie nadużywał prozaka. W tym mieście to jedyna legalna używka stosowana w miejscu pracy.

- Masz telefon do Tamagocziego? – zapytał mnie nalewając piwa. – Dał mi kiedyś, ale nie wiem, czy dobrze zapisałem.

Wyciągnąłem komórkę i wyszukałem numer.

- 504256753.

- Czekaj.

Barman sprawdził na swoim telefonie.

- No mam taki sam. Dzwonię do niego od kilku dni, ale nie odbiera.

- Dużo ci wisi?

- Stówę.

Tamagoczi wskakuje do kieszeni wszystkim, których spotka. Ogólnie oddaje, ale zwrot musi przebyć swoją kwarantannę. Tamagoczi jest mistrzem suspensu: strzałka zbliża się do czerwonej kreski na wskaźniku wkurwienia, kiedy pojawia się u ciebie Tamagoczi i oddaje ci 50 dych, które pożyczył dwa miesiące temu.

Wróciłem do stolika z piwami. Chłopak siedział przy oknie i rysował coś w zeszycie, zerkając od czasu do czasu na ciemne miasto za szybą.

Podeszliśmy do niego i stanęliśmy obok. Chłopak sprawiał teraz wrażenie bardzo zajętego, zmarszczył czoło i utkwił wzrok w zeszyt.

- Co rysujesz? - zagadałem.

- Od jakiegoś czasu nad tym pracuję – odpowiedział nie patrząc na nas. – To plan miasta.

Spojrzeliśmy na rysunek. To był szczegółowy plan miasta rozrysowany na całej kartce zeszytu w kratkę. Chłopak wstał i nachylił się do okna.

- Co to są te kwadraciki? - Pabla zainteresowały malutkie, czarne kwadraciki rozmieszczone przy ulicach.

Chłopak siadł z powrotem zabierając się do pracy.

- Kosze na śmieci.

- Dużo ich.

- Właśnie, że nie. Nie ma ich tak dużo w mieście. Mam je policzone.

Chłopak zaczął kartkować zeszyt. Na każdej stronie inny fragment planu miasta. W odpowiednich miejscach też czarne kwadraciki.

- Czekasz na kogoś?

Nic mi nie odpowiedział.

- Nie znam go – powiedział Barman Żabie nalewając kolejne piwa. - Przyszedł parę godzin temu. Powiedział, że ktoś po niego przyjdzie, kazał mu tu czekać. Od wtedy siedzi i cały czas rysuje.

Wypiliśmy jeszcze trochę, kiedy za oknem naszkicował się świt.

- Chłopaki, ewakuacja – zawołał barman z antresoli.

- Dobra, już kończymy. A, co z nim? – wskazałem na chłopca wciąż zajętego rysowaniem.

- Nie mam pojęcia – rzucił Barman z antresoli.

- Idziesz z nami.

To był pomysł Żaby. Chłopak bez słowa sprzeciwu spakował zeszyt i ołówki do małej torby.

Skurczyliśmy się z zimna, kiedy dopadł nas styczniowy poranek. W wiadomościach podali, że stabilizuje się klimat. Znowu będziesz pokurczony w zimie a latem zmiękniesz jak galareta.

Pablo ponownie rozpoczął omijanie mokrych zasp. Wypity alkohol dodatkowo zakrzywiał trajektorię jego chodu.

Gastromatic to przeszklony, przypominający akwarium, bar z hamburgerami i automatami do gry blisko dworca PKP. Czynny 24 godziny na dobę. Znany był z tego, że sprzedawali tu największe hamburgery w mieście. Kotlety były olbrzymie, tylko sos mi nie podchodził, żółty o smaku plastikowej butelki. Ale bez niego hamburger był suchy jak szczapa. Wybierało się, więc mniejsze zło i brałeś z sosem. Po kilku piwach do smaku przestawało mieć się jakiekolwiek zarzuty.

Zamówiliśmy sobie i chłopakowi. Siedliśmy na plastikowych krzesłach. Za nami dwóch facetów po czterdziestce jadło hamburgery. Jeden z nich nie przestając przeżuwać solidnego kawałka, zagadał do drugiego.

- Ty, co tak śmierdzi? Może to mięso?

- Nie no, jak mięso? Cały czas tu tak śmierdzi. Niemożliwe, żeby mięso.

- Ja. Nie może być. Mięso tak nie wali. To na pewno z kibla.

- Ja.

Chłopak schylił się i ściągnął buta z lewej stopy. Zasłaniając się stołem, poprawił plastikowy worek, który zsunął mu się ze stopy. Poprawił i wsadził z powrotem nogę do buta. W podeszwie zamigotała dziura, kiedy wiązał sznurówkę.

Jedząc hamburgery, stoczyliśmy walkę z wyciekającym sosem. Skubany wylatywał każdym możliwym miejscem. Miałeś wrażenie, że trafiłeś na źródło, które nie może wyschnąć.

Jak wyszliśmy wszystko się budziło. Tuż po świcie przychodzi nie zauważenie taki moment, kiedy miasto zaczyna znienacka huczeć. Za każdym razem daję się na to nabrać.

Pierwsze autobusy grzały silniki pod dworcem. Na przystanku w oczekiwaniu na pięćdziesiątkę zebrało się kilku ludzi. Spaliny wierciły w nosie.

Stanęliśmy przy samochodzie Żaby. Już w Gastromaticu uzbieraliśmy kilka złotych dla chłopaka.

- Dasz sobie radę? – zapytał Pablo.

Chłopak pociągnął nosem.

- Pojadę do siostry do Bytomia.

- Znasz adres?

- Mam zapisany nawet. Dam se rade.

- No dobra, to się trzym. Będzie dobrze?

Chłopak pokiwał głową. Pożegnaliśmy się z nim.

Żaba otworzył samochód. Weszliśmy do środka. Żaba pił w sumie najmniej. Siadł za kierownicą. Otworzył okno i wypróżnił popielniczkę.

Chłopak stał na chodniku. Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, przypominający chyba uśmiech. Podszedł do okna Żaby.

- Zrobisz zryw?

Żaba przekręcił kluczyk w stacyjce. Chłopak cofnął się parę kroków. Wrzucił bieg. Puścił do połowy sprzęgło i wcisnął ostro pedał gazu. Spod kół trysnęła fontanna brudnego śniegu. Chłopak utrzymywał grymas na twarzy patrząc za odjeżdżającą Pumą. Policzek miał pobrudzony żółtym sosem.

Po siódmej rano

Połowa maja. Parę minut po 7 rano. Na ławeczce na Plantach siedziało dwóch koło trzydziestki. Pili piwo i nie odzywali się do siebie.

Z głębi Plant wynurzyła się postać dwudziestoletniego bruneta. Włosy błyszczały mu od żelu, ubrany był w niebieskie dżinsy i wiśniową koszulę. Nienagannie skrojony. W ręce niósł bukiet kwiatów.

Kiedy stanął przy ławce uderzył ich z flanki chmurą wody toaletowej Fahrenheit. Zadziałało oszołamiająco.

- Mogę prosić o ogień? – zapytał starannie.

Jeden z siedzących podał mu ogień w zapalniczce. Chłopak zaciągnął się głęboko.

- Najlepszy jest ten pierwszy... Dzięki. Która godzina?

- Po siódmej – powiedział drugi.

- Mam jeszcze chwilę.

Chłopak spojrzał na swojego buta. Położył kwiaty na ławce i wyciągnął chusteczkę higieniczną. Wytarł nią czubek lśniącego czarnego półbuta. Siedzący patrząc na niego poczuli się bardzo brudni ze swoimi porozciąganymi bluzami i przepoconymi podkoszulkami. Chłopak wyglądał, jakby nigdy nie miał do czynienia z brudem. Do niego nie pasował brud. Są tacy ludzie.

Chłopak wyrzucił chusteczkę do kosza, zabrał kwiaty i ponownie głęboko zaciągnął się papierosem. Patrzył wyczekująco na siedzących na ławce. Z wyrzutem, że żaden nie odezwał się do niego. Wreszcie pierwszy, czując obowiązek odezwania się, zapytał.

- Gdzie się wybierasz?

Chłopak spojrzał znowu na nich. W jego oczach pojawił się napis: No nareszcie.

- Do pracy.

- Gdzie pracujesz? – kontynuował pierwszy.

- W Miejskiej Oczyszczalni Ścieków.

- To, by się zgadzało jak się patrzy na twój ubiór.

- Właśnie. Czekam aż jej mąż wyjdzie do pracy. Chce zjeść ze mną śniadanie.

- Mąż.

- Nie, klientka.

- Będziesz czyścił jej kanalizację?

- Zjemy śniadanie. Nie lubi jeść sama.

- I to wszystko?

- Jak to wszystko? To jedna z najtrudniejszych usług.

- A potem?

- Nic. Ale to zależy od sytuacji.

- To zjedzcie coś lekkiego, wtedy wskoczysz jej do łóżka.

- Nie ja ustalam menu.

- I będziecie jeść tylko śniadanie?

- Pewno porozmawiamy jeszcze.

- O czym?

- Zależy w jakim będzie nastroju. Ale jest słoneczny dzień, więc będzie to coś lekkiego. Ciężkie rozmowy odbywają się zazwyczaj w nocy.

- Tak. Wiem coś o tym. Dzisiaj pół nocy jeden facet opowiadał mi o swojej byłej. Niedawno się rozstali, więc to był naprawdę ciężki kaliber.

- A czym się zajmujecie?

- Jesteśmy barmanami.

- No to mniej więcej wiecie o co chodzi.

- I naprawdę nie skończycie w łóżku?

- Tego nigdy nie wiadomo. Czasem kobiety chcą tylko pogadać. Dzisiaj na wieczór jestem umówiony z jedną rozwódką. Znam ją. Ma czterdzieści lat. Pisze książkę o swoich byłych związkach. Jestem jedynym czytelnikiem i na razie jesteśmy przy czwartym rozdziale.

- A, ile ich będzie?

- Nie wiem. To zaleczona nimfomanka.

- To się da leczyć?

- Są na to specjalne chińskie kremy.

- Długo tak pracujesz?

- Dwa lata.

- I jak?

- Nie narzekam. Czasem są dziwne zamówienia.

- Trzy blondynki, rozwódka, mężatka i wdowa?

- Nie. Dostałem kiedyś telefon z samego rana. Zadzwoniła jedna, nie znałem jej, i zaspanym głosem powiedziała, żebym przyszedł, że jestem jej bardzo potrzebny. Przyszedłem, wpuściła mnie do środka i zniknęła w łóżku w sypialni. Spod kołdry powiedziała mi, żebym umył naczynia. Zapłaciła jak za normalną usługę.

Skrótem

Niebo nabrało koloru szarej skarpety.

Niewiele samochodów przejeżdżało w okolicy. Kiedy już jakiś tu się zaplątał, rozchlapywał śnieżną breję zalegającą na ulicy.

Idąc przez cmentarz znacznie sobie skracał drogę. Robił tak nawet w nocy, kiedy cmentarna brama była zamknięta. Wystarczyło wtedy przeskoczyć przez niewielki płot.

Dzisiaj wracał wcześniej, więc mógł przejść przez bramę z socrealistyczną absydą.

Szedł główną aleją pokrytą topolami. Od ulicznych latarń różniły się jedynie tym, że nie świeciły. Poza tym wyglądały identycznie, stercząc, co kilka metrów w równym szeregu.

Wydeptany w ciągu dnia śnieg na cmentarnej ścieżce już nie skrzypiał. Leżał nietknięty tylko na nagrobkach, płaskich jak pudełka zapałek oraz na konarach drzew.

Skulił się pod kurtką, sztywne od zimna ręce ukrył głębiej w kieszeniach spodni.

Nie uszedł daleko. Na ścieżce tuż przy jakimś nagrobku leżał przewrócony na bok mężczyzna. Spod podciągniętej nogawki wystawała naga łydka - w ciemności jaśniała jak słaba żarówka. Leżały przy nim plamy krwi, rozrzedzone przez śnieg. Pośrodku jednej z nich czerniał skrzep układający się w znak zapytania.

Leżący miał złamany nos i twarz pomazaną krwią.

Schylił się i rozsunął leżącemu kołnierz. Odwrócił gwałtownie głowę, kiedy poczuł smród alkoholu. Facet był porządnie zahibernowany wódą. Leżący skulił się nagle, zaciągnął z powrotem kołnierz chowając twarz pod kurtką i przytulił się do nagrobka. Oddychał powoli, wydymając przy tym wargi i policzki.

Przy końcu alei z sopli na murze kapała woda, równo jak z kroplówki. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział odwilż przychodzącą o zmierzchu.

Do domu od bramy cmentarza miał niecały kilometr. Po drodze wszedł do budki telefonicznej i zadzwonił na policję.

Wyszedł z budki i pociągnął nosem. Mokro. Chyba się przeziębił.

Dokumentacja

Na bagnach unosił się kwaśny odór. Ciepła wilgoć uderzała mnie w twarz na przemian z zimnym, wywołującym dreszcze powietrze. Od kilku minut zegarek pokazywał dziewiętnastą. Wszystko się zgadzało, tak jak mnie uprzedzano, niedługo powinienem zobaczyć kamienie. Miałem dość dobre instrukcje, bez nich łatwo pogubiłbym się w tych bagnach, które ciągnęły się kilometrami.

Wkrótce zobaczyłem kilka kamieni wielkości mniej więcej dorosłego człowieka rozrzuconych kilka metrów od siebie. Usiadłem na jednym z nich.

Za plecami usłyszałem stękanie i chlupotanie towarzyszące czyimś krokom. Za chwilę też stanęła przede mną i usiadła na składanym krzesełku, takim, jakiego używają wędkarze.

- Zaraz, zaraz, daj mi złapać oddech - odezwała się dysząc ciężko.

Wyglądała zwyczajnie: krzywy nos z brodawką, zgarbiona, na ramiona spadały jej siwe włosy, które dawno nie widziały grzebienia. Wyglądała jak przeciętna czarownica, jej opis pasował do tego, którym straszyła mnie babcia. Dokładany obrazek wyjęty z baśni braci Grimm.

- Przepraszam, że niepokoję, ale chciałem się z panią spotkać.

- O, co chodzi?

- Tak jak mówiłem pani przyjacielowi...

- Komu?

- No, osobie, która mnie skierowała do pani. Wydawało mi się, że to przyjaciel

- Skąd taki pomysł? Tak się przedstawił?

- Nie, tylko tak pomyślałem.

- Nieważne. O, co chodzi? Spieszę się.

- Piszę scenariusz do filmu i jestem w trakcie dokumentacji. Zbieram materiały. Jedna z postaci w moim scenariuszu to osoba taka jak pani. Chciałem spotkać się, żeby lepiej poznać temat. Zobaczyć jak pani żyje, co robi na co dzień, porozmawiać.

- To wszystko?

- Tak.

- Nie boisz się?

- Czego?

- Nie.

- Chyba słyszałeś już coś o mnie?

- Mówiąc szczerze to nigdy nie były sprawdzone informacje.

Czarownica przymknęła oczy i zaczęła coś mamrotać. Po chwili odezwała się normalnie.

- Co słyszałeś?

- Że zamieniła pani kogoś w kamień.

- Tylko jedną osobę?

- Kilka.

- I, co?

- Nie wiem. Jak mówiłem nie była to sprawdzone informacje.

- Jak mogłoby być, skoro ci ludzie są zamienieni w kamienie?

Czarownica znowu przymknęła oczy i zaczęła mamrotać.

- Ale mógł to ktoś widzieć, na przykład pani przyjaciel...znajomy?

- Cholera - powiedziała do siebie.

- Coś się stało?

- A on ci tego nie powiedział.

- Właściwie to on.

- Pytałeś, czy widział?

- Nie, widział. Pytałem.

- Więc tą część mamy za sobą. Co chcesz jeszcze wiedzieć?

- Czy zamienieni w kamienie mogą odzyskać dawną postać?

- Zależy od użytego zaklęcia.

- To nie używa się jednego?

- Widzę, że nie znasz się na tym.

- No nie.

- Do każdej zamiany potrzebne jest nowe zaklęcie. Trzeba je wymyślać na nowo.

- Jak się je wymyśla.

- Normalnie.

- Ale jak?

- No normalnie. Myśli się i wymyśla.

- Ciekawe.

Czarownica zamknęła oczy i mamrotała coś, zapętliła się na jednym słowie, powtarzała je w kółko.

- Noż kurwa mać! - zaklęła pod nosem - Pierdolony okres... Nie mam więcej czasu.

Czarownica wstała ciężko, złożyła krzesełko i odeszła.

Wstałem i udałem się w drogę powrotną. Na początku trochę ciężko mi się szło, miałem nogi jak z kamienia. Ale po chwili wszystko wróciło do normy.

W motelu poszedłem do swojego pokoju. W środku znajomy Czarownicy zmieniał pościel, plecami odwrócony do wejścia.

- Wyjeżdżam dopiero jutro, wydawało mi się, że mówiłem panu - powiedziałem.

Znajomy podskoczył w miejscu, musiałem go mocno wystraszyć. Trzeba było jednak najpierw zapukać.

- Ale...?

- Nie jest zbyt towarzyska, nie dowiedziałem się zbyt dużo.

Człowiek, który zjadł kolację

Nieruchome oko kamery wisiało pod sufitem. Godzina 2111. Widzowie przed telewizorami i w Internecie śledzili rozpoczynające się jak zwykle o tej porze show live.

Uczestnik programu przygotował sobie kolację. Przed chwilą zjadł mortadelę nadziewaną pistacjami, posmarowaną musztardą Dijon, jajecznicę z kurkami, wszystko to zagryzł arbuzem. Wbił widelec w kawał sera camembert. Obracał go w palcach. Nikt nie mógł wiedzieć, czy był jeszcze głodny. Zjadł dziś cztery posiłki, co można było zobaczyć w skrócie przed programem. Napięcie wzbudzało pytanie, czy zje coś jeszcze dzisiaj. Czy kolacja będzie ostatnim posiłkiem tego dnia? Miał jeszcze sporo jedzenia na talerzu. Być może to mu wystarczy, ale może też nie wystarczyć. Kto wie, może od razu coś jeszcze dobierze z lodówki. Albo wstanie w nocy. Pytań było sporo.

Widzowie z napięciem obserwowali zdarzenia.

Sezon martwych ludzi

Ludzie oprócz tego, że martwi, zasadniczo byli w porządku. Straszono nimi dzieci: „jak będziesz niegrzeczny to przyjdzie martwy i cię zabierze”. Wszystko zrzucano na nieżyjących. Klęskę urodzaju, suszę, powodzie, impotencję męża, oziębłość żony, mróz, gorąco.

Martwi byli zimni. Przynosili pecha. Nikt nie chciał, żeby kręcili się w pobliżu, bo nie wróżyło to nic dobrego. Na ogół wszyscy byli niewierzący, ale kiedy pojawiał się temat martwych, w ludziach nagle pojawiała się wiara — niektórzy ukradkiem żegnali się, zwykle pod stołem, żeby ktoś przypadkiem nie zauważył.

Najgorsze było to, że można było nie rozpoznać martwego. Nie różnił się niczym od zwykłych ludzi. Zwykle okazywało się, kiedy było już za późno. Na przykład wtedy, gdy wymierzył w niego rewolwer. — Już jesteś martwy — powiedział i wypróżnił cały bębenek. On nie tylko nie upadł, ale zaczął się zbliżać. Zbyt późno zorientował się, że facet był już martwy, zanim zaczął do niego strzelać.

Tak, martwi stanowili poważny problem, a nikt, łącznie z władzami państwowymi nie miał pomysłu, jak sobie z nimi poradzić. Nie zanosiło się na to, że znikną. Zapowiadał się kolejny sezon martwych ludzi.

Zakazane sny

Trzymała w ręku niebieski balonik, miękki i delikatny. Miała kruche i słabe dłonie, ale gdyby tylko ścisnęła go mocniej, pękłby. Nie chciała mu zrobić krzywdy. Podrzucała go, leciutko odbijając palcami. Balonik miękko podrygiwała w powietrzu.

Często śnił się jej niebieski balonik. Świeciło słońce, niebieskie niebo jasno błyszczało. Miała na sobie żółtą sukienkę, granatowe buciki, a włosy splecione w długie warkocze. Czuła na twarzy ciepły dotyk słońca.

Uderzyła lekko balonik, a ten jak zwykle podskoczył do góry. Tym razem jednak nie opadł zwyczajnie w jej dłonie, tylko wykręcił w powietrzu kozła i zawirował gwałtownie. Wiatr otarł się o nią jak kot domagający się zabawy. Wiatr porwał jej balonik i podrzucał wysoko. Dziewczynka skakała, próbując go dosięgnąć, ale wiatr nie pozwalał jej na to. Zaśmiała się, sądziła, że wiatr się z nią bawi. Wreszcie balonik spadł w jej dłonie. Wiatr ucichł. Dziewczynka uśmiechając się, podrzuciła go i uderzyła palcami. Chwilę leciał w górę i zaczął opadać. Dziewczynka trzymała wyciągnięte wysoko ramiona. Prawie go już miała, kiedy znowu poczuła wiatr. Smagnął jej twarz i poderwał balonik ku górze, unosząc coraz wyżej i wyżej. Wiatr stał się zimniejszy. Balonik wzniósł się wysoko i nie spadał w wyciągnięte ramiona dziewczynki. Unosił się coraz wyżej. Na niebie zobaczyła ciemną kropkę. Powiększyła się gwałtownie i sunęła szybko w stronę balonika. Po chwili dziewczynka zobaczyła, że ta kropka jest duża i ma straszne oczy, wielki nos i zamknięte usta. Zbliżała się do balonika. Kiedy kropka zbliżyła się wystarczająco blisko, otworzyła usta. Jej wargi powiększały się szybko. Przypomniało jej to drożdżowy zaczyn na ciasto, które jej babcia robiła w każą sobotę. Z tą różnicą, że te usta pęczniały o wiele szybciej i były zdecydowanie większe. Dziewczynka widziała jak te napęczniałe usta połknęły jej balonik. Poczuła ból w brzuchu, jakby ją ktoś ukłuł od środka. Z oczu popłynęły łzy i tylko one teraz ją ogrzewały. Nie świeciło już słońce, było szaro i brzydko. Zaczął padać deszcz. Wielkie, napęczniałe usta zbliżyły się do niej, sterczały tuż nad jej głową, poczuła ich cuchnący oddech. Mlasnęły nad nią. Dziewczynka zaczęła szlochać i zakryła twarz rękoma.

— Cicho, nie bój się.

Dziewczynka otworzyła oczy. Leżała w swoim łóżku. Zza ściany dobiegały głosy innych dorosłych. Pochylał się nad nią.

Dziewczyna, brunetka

Brunetka jadła słone paluszki w barze. Miała półprzymknięte oczy, od czasu do czasu zwracała twarz w stronę stojącej na stoliku lampki, zupełnie jakby wystawiała buzię na słońce.

Cały czas, nawet kiedy energicznie mówiła, gdy zapalała się do rozmowy, jej oczy były nieruchome i przymrużone. Powieki napinały się, ale nie otwierały.

— Trzech facetów na sali. Jeden mówi coś do drugiego, ale było tak głośno, że nie usłyszałam, co tamten mówił. — Dziewczyna ze ściśniętymi oczami miała na sobie pomarańczowy sweter. Ale to nie miało w tamtym momencie żadnego znaczenia. Pocierała usta wskazującym palcem. Ale to też nie miało żadnego znaczenia. Siedziała naprzeciw innej dziewczyny, nie wyróżniającej się niczym szczególnym.

— Tobie to oczy nie otwierają się od dawna? – zapytała ta druga.

— Nie wiem. Nie zauważyłam.

Wstała i zaczęła tańczyć. Jako brunetka od razu wpadła mi w oko. Rozglądając się po sali, uchwyciła moje spojrzenie. Złapany na gorącym uczynku, odwróciłem szybko głowę, jednak pokusa była silniejsza. Znowu spojrzałem na tańczącą. Oprócz niej na parkiecie było sporo osób. Tańczyła, wyginając się w miejscu. Jej wzrok był namiętny i zachęcający. Zwróciłem uwagę na jej pełne usta, lepkie i wyzywające jak obietnica francuskiej pieszczoty.

Spociłem się ze strachu. Nie wytrzymałem napięcia i wyszedłem na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Poszedłem na nocny spacer.

Po kilku metrach zorientowałem się, że brunetka z baru mnie śledzi. Klucząc, uciekłem do najbliższego hotelu. Przez pół nocy ktoś dobijał się do mojego pokoju. Nie otworzyłem, ale nie wezwałem też ochrony. Nad ranem walenie w drzwi ustało. W końcu zasnąłem. Ulga. Przeżyłem kolejny atak. Po mieście grasują atakujące brunetki. Są bardzo gwałtowne i niebezpieczne.

Kilka minut po dwunastej po południu

W sadzawce zjełczałego oleju na chodniku brodziła mucha. Wyjścia nie było, nie mogła się wydostać, daremnie próbowała pomóc sobie, strzelając skrzydłami.

Słońce zaskoczyło wszystkich. Po kilku dniach gwałtownych ulew niespodziewanie wyszło z zapałem, atakując przechodniów.

Kilka minut po dwunastej powietrze nagrzało się wystarczająco mocno, żeby zatykać przy oddychaniu. Pośrodku placu stał niewielki, okrągły budynek, stara końska jatka. Otaczały ją zadaszone stoiska z warzywami i stanowiska sprzedawców książek.

Na ulicy stała grupka dziesięciolatków. Obserwowali walkę dwóch chłopaków. Blondyn był wyraźnie słabszy, potrafił jedynie trzymać niezdarną gardę, która słabo broniła go przed uderzającymi go z każdej strony pięściami przeciwnika, który poruszał się na wózku inwalidzkim. Chcąc zbliżyć się do blondyna, przestawał na chwilę uderzać, żeby manewrować kołami. Walka odbywała się w ciszy, żaden z dzieciaków niczego nie komentował, walczący też zachowywali się cicho. Słychać było jedynie głuche odgłosy bicia. W pewnym momencie kaleka zirytował się manewrami, które rozpraszały go w walce. Złapał za głowę blondyna, przytrzymał go sobie pod pachą i uderzał pięścią po twarzy. Z nosa blondyna popłynęła krew, chłopak na wózku zdzielił go jeszcze dwa razy. Kaleka sprawnie zawrócił koła w miejscu i pojechał ulicą w stronę najbliższego podwórka, prowadząc za sobą resztę dzieciaków. Blondyn wytarł krew z twarzy i poszedł w drugą stronę. Nie płakał.

Teściowa

— Panie, to jedyna osoba, której szczerze nienawidzę.

Nie za bardzo przysłuchiwałem się rozmowie, którą próbował ze mną prowadzić taksówkarz. Kilka minut nie odzywał się, aż w końcu uśmiechnął się i przerwał ciszę, obserwując mnie w środkowym lusterku.

— Jak położyłbym zdjęcie mojej teściowej przy cukrze, żadne z moich dzieci nie zjadłoby go — uśmiech nie schodził z jego twarzy.

— Powiedziała mi kiedyś, że DOBIERAM SIĘ do własnej żony. Mieszkamy razem, nie mogę na nią patrzeć. Całe szczęście mam taksówkę, jak mnie wkurwi, to jadę w miasto.

— 15 zł. — staliśmy już pod moim domem.

— Potrzebuje pan paragon?

— Nie.

Wpadłem

Pukanie do drzwi. Otworzyłem spokojnie, jak facet, który nie ma niczego na sumieniu.

— Pan Z. Adam?

Na klatce schodowej stało dwóch umundurowanych policjantów. Jeden z nich bardziej aktywny.

— Tak — byłem grzeczny.

— Jest pan aresztowany za palenie marihuany.

— Nie macie żadnych dowodów.

Aktywny wetknął mi pod nos zabezpieczony w woreczku niedopałek jointa.

— Zamiast filtra użył pan kawałka swojej wizytówki.

Fuck. Rzeczywiście. Wczoraj paliliśmy jointy, normalnie, nic nadzwyczajnego, zwykły joint. Na balkonie w bloku u kumpla. Potem wyrzuciłem go przez okno. Rzeczywiście użyłem firmowej wizytówki do zrobienia filtra. Najlepiej się do tego nadają, oprócz biletów z metra. Pieprzony pech.

Kapsel

Był strasznie zdenerwowany. I głodny. Może to zdenerwowanie z głodu? Nie końca był pewien. Istniała taka szansa, typowy objaw, zdenerwowanie z głodu, pochodził przecież z biednej rodziny. Już nie ma problemów z kupieniem sobie jedzenia, już nie, ale strach pozostał.

Ale chyba teraz nie był to strach przed głodem. Dzisiaj wydarzyło się zbyt dużo rzeczy, żeby spokojnie przejść do kolejnego punktu dnia — leniwego odpoczynku w łóżku. Miał tak paskudny dzień, że nie wiedział, czy w ogóle zdoła sie położyć, o odpoczynku nie mówiąc. Jutrzejszy dzień zapowiada się jeszcze gorszy.

Poszedł do budki z hot-dogami, z której pachniało gotowanymi parówkami i czymś jeszcze. Może potem, może wilgocią wżartą w deski. Może jednym i drugim.

Zamówił hot-doga i sok w szklanej butelce. Pociągnął za ucho kapsla. Butelka zamykana była na kapsle, które otwierało się przez pociągnięcie. Na spodzie każdego z nich widniał napis. Ostatnio mu się nie poszczęściło z napisem: "Najkrótszy czas produkcji garnituru, począwszy od strzyżenia owcy, wynosi 1h 34 min”. Dzisiaj było lepiej: „Spokojnie. Tak musiało być”.

Wiecie, jak to jest. Z podobnych drobiazgów zbudowany jest świat. Pomysł może jak z telenoweli, ale podziałało. Poczuł, że z jego pleców spada stukilogramowy worek z cementem.

Czasem zastanawiał się, czy sobie nie powiesić kapsla na szyi, ale wtedy czytaliby go przechodnie. A przecież nie chciał, żeby było im lepiej, niech się sami postarają.