W niegdysiejszych czasach socjolog – krytyk kultury masowej musiał podkładać przez osiemnaście lat bomby w najróżniejszych miejscach (restauracjach, samolotach, domach prywatnych, parkingach), żeby usłyszano jego antytechnologiczne wołanie.
Owego Teda nie mogło znaleźć nawet FBI. Po tych wszystkich latach przesłał do prasy swój esej uderzający w technologiczną kulturę. FBI przekonało „Washington Post”, żeby opublikowano ów tekst. Po tym udaje im się zatrzymać Teda.
Ted krytykuje współczesną cywilizację, która zabrała człowiekowi wolność. Rola współczesnej jednostki polega nie na wybieraniu, lecz konsumowaniu tego, co lansuje współczesna kultura masowa. Rzeczywiście osiągnięcia naukowe i techniczne pomogły w przedłużeniu życia, ale tylko w krajach rozwiniętych.
Państwa trzeciego świata natomiast popadły w dalsza nędzę.
Powstał niepisany kodeks, niepisany, bo przekazywany przez telewizję, który kreował nowy etos życia. Dotyczyło to oczywiście konkretnego państwa za wielką wodą. w dobie mediów audiowizualnych przeżytkom stało się pismo. wszystkie dane i prawa pochodziły z ustnych
Fotografia powstała dlatego, żeby szybciej rejestrować wydarzenia, które nie mogą na siebie czekać, np. publiczne rozstrzelanie. ważny obraz Goi „Rozstrzelanie powstańców madryckich”, ciekawe jak długo musieli stać wszyscy tam, nim obraz był ukończony. Przecież mogło im się wreszcie znudzić stanie w jednej pozycji, a żołnierze powiedzieć na przykład: Chromolę tę robotę! – i odejść. i co wtedy? Ryzykował Goya. Albo równie dobrze mogli jego zastrzelić... Dlatego wynaleziono aparat fotograficzny, który szybciej niż malarz, rejestruje zdarzenie. Otwarcie obiektywu, parę sekund i po sprawie, można dalej robić swoje, brać nogi za pas. Żeby to wszystko urozmaicić to stworzono jeszcze kamerę i uwiecznienie ruchu. Tacy ludzie są.
+++
Zwariowany do niemożliwości jestem z tymi egzaminami. Ciągle jakaś weryfikacja swojej wiedzy, życia... najpierw może życia, potem wiedzy. Co rok praktycznie przystępuje do jakiegoś egzaminu, który ma mnie zakwalifikować gdzieś. w gruncie rzeczy jestem introwertykiem, ale na czas kontaktu z ludźmi – staję się ekstrawertykiem. Jest to ekstrawertyzm dystansujący się do otoczenia. Od ludzi pragnę tego, co może pomóc i mnie i im. Jednak najbardziej cenię sobie introwertyzm. To znakomite zgłębienie życia, czerpanie sił. Czasem przeradza się to w nadmierne patrzenie we własną duszę. Jest uciążliwe. To jakby zanurzyć się w wodzie i mieć otwarte oczy. Ciężko jest patrzeć w wodzie przy otwartych oczach.
+++
Weryfikuje mi się także sposób pisania, oprócz treści, co zrozumiałe. Pisanie przedtem miało zbyt skomplikowaną drogę. Najpierw były fragmenty rękopisu, potem chciałem to przepisywać na maszynie do pisania. Potem chciałem pisać od razu na maszynie. Za bardzo dekoncentrował mnie stukot maszyny teraz wolę tylko rękopisy. Pisać w miarę jak to tylko możliwe najwyraźniej (jak widać co u mnie jest ciężko) a poprawki nanosić na rękopis. Margines z lewej strony żeby spiąć do skoroszytu. Tak będzie lepiej. w pisaniu też jest istotna forma, forma pozwala się skoncentrować. Ku temu najlepsze predyspozycje ma biały papier i płótno. w ogóle powinno się używać do pisania innego papieru niż normalnie się używa, powinien leżeć w osobnym miejscu. Pióro także powinno być inne. Absolutnie nie wyrastam z mistycznego przekonania o w yjątkowej roli pisania. Pewne odmiany jednak powodują, że nie wpada się w rutynę.
Kiedy sporządzi się w miarę przygotowany rękopis wtedy można go przepisywać. Najlepiej nanieść na dyskietkę w komputerze, wydrukować, nanieść poprawki, dać komuś zaufanemu do przeczytania, poprawić, wydrukować już na czysto. Skompletować, spiąć i niech trzyma się kupy. wszędzie, gdzie forma się liczy (a mało jest spraw, w których ona się nie liczy) czeka dużo pracy.
Na reżyserię zdaję z powodu ojca. W dzieciństwie pokazywał mi dużo filmów (głównie westerny i filmy gangsterskie). Zawsze mi powtarzał, żebym w przyszłości poszedł na reżyserię i robił filmy, bo nigdy nie wyjdę z tej mojej szafy (jak byłem mały, to lubiłem siedzieć w szafie z ubraniami). Mówił też, że do robienia filmów trzeba mieć jaja.
+++
Lepiej, żeby nie przyszła tu osoba, na którą czekam. Niech nie przychodzi. Chcę o niej zapomnieć i iść już znowu szybciej tą swoją drogą. Ona działa na mnie przygnębiająco. Bagażu jej problemów nie udźwignę, choćbym wytężył wszystkie siły. Za dużo mam swoich kłopotów. Nie chcę unieszczęśliwiać tej osoby. Wolę pozostać sam i znosić sam siebie do końca. Samemu jest lżej, choć ciężej. Znam siebie na tyle dobrze, przynajmniej na razie, żeby trzymać w karbach własną duszę. Krnąbrny do nieprzyzwoitości...
Dosyć tego mlaskania, ślimaczenia się i bzdur wszystkich. Trzeźwo chcę stanąć na tym padole. Nogi sprężyć i iść przed siebie, nawet pod najgorszy wiatr, pod największą górę i pod prąd największej rzeki. Muszę dać sobie radę... Na razie wyjechać i odpocząć od tłuszczu miasta zalegającego po wszystkich kątach zbudowanych po to, ażeby tam mógł się gromadzić.
Obleśnie tu i brudno od ludzkich spraw. Ludzie szybko się brudzą, to wybrakowany towar. Poplamieni, zakurzeni i obtłuszczeni do cna. Umyjcie się nareszcie i wytrzyjcie ludzie. Nie chce wam się? Dobrze, spieprzam stąd.
+++
Do szkoły filmowej zdawać głupie egzaminy, na których pewno się potknę. Same straszności. Będę tu wracał i stawiał krzyżyki oznaczające ilość razy zdawania do Łodzi.
Jakieś zaliczenia z teoretycznego przedmiotu dotyczącego poprawności pisma, rozpoznania pisma. Weryfikujący wiedzę nawet uprzejmy, tylko pytający z abstrakcyjnej dla mnie dziedziny. Cóż, potrafię chyba sklecić jakieś opowiadanie, ale formy teoretycznej nigdy nie uda mi się odgadnąć. Czyżbym pisał w języku dla mnie niezrozumiałym? Skądże znowu. Nie zastanawiam się po prostu czym się posługuję. Trudno jest mi zresztą to uczynić, przyznaję. Coraz bardziej nie potrafię zrozumieć teorii. Na przykładzie tekstu literackiego miałem odgadnąć formę wypowiedzi i szczegółowo ją opisać. To zadanie nie było tak proste dla mnie. Wolę coś kreować, niż nazwać to w jakimś języku, w którym zastało napisane. Niektórzy sprawnie poruszają się na powierzchni teorii literatury, jak łyżwiarze na lodzie. Ja tu wchodzę i od razu nogi rozjeżdżają mi się w nieładzie. Przybywa kolejny siniak na zadku.
Jedyne spotkanie Czesława Miłosza. Przy kinie „Sztuka” w Krakowie. Stał oparty o laskę. Rozmawiał po angielsku z żoną.
Na pewno pałac kultury i nauki to statek kosmiczny. Skonstruowany dla czerwonych w razie ewakuacji na Marsa, czerwoną planetę. Tam czuliby się bezpieczni. Choć się sypie budynek byłby jeszcze zdolny do tego, ażeby wznieść się wysoko. Niechby wreszcie odleciał i dał nam spokój.
Silniki zaryczały w turbinach. Tumany starego kurzu wzbiły się. Z gruzowiska miasta odleciał relikt ku czerwonej planecie. Prezent od Marsjan – Rosjan.
Tej nocy ukazał się w mojej głowie pomysł napisania scenariusza do „Skrzywdzonych i poniżonych”. Należą oni do tej samej grupy utworów tzw. sentymentalnych Dostojewskiego (obok tego są „Białe noce”, „Biedni ludzie” i „Nietoczka Niezwanowa”). Wydaje mi się, że wieńczą cały ten nurt. Nie pojawił się on później już w twórczości Dostojewskiego no może tylko w paru watkach. Dlatego może dobrze byłoby podsumować sentymentalną twórczość Dostojewskiego.
Teraz już wiem, dlaczego ten Dostojewski tak mi po głowie chodzi i to od ilu lat. Zainteresowałem się nim kiedy miałem siedemnaście lat. Wpierw przeczytałem „Zbrodnię i karę”, traktując ją jako niezłą powieść kryminalną. Cały czas gdzieś mi krążył nieśmiało Dostojewski.
Stopniowo czytałem jego utwory. Tej nocy dopiero zrozumiałem, dlaczego on mnie tak nurtował. Wpierw była i jest naturalnie, fascynacja literacka, znakomitym ukazaniem ludzkich charakterów i namiętności. Teraz coraz bardziej dochodzę do wniosku, jak obrazowa jest to twórczość, dzieła znakomicie nadające się do zrealizowania poprzez obraz. I jak każde dzieła znakomite do przeniesienia na ekran, trudne są w realizacji. To sprawa dojrzałości. Może się stanie tak, że w miarę dojrzewania, będę się brał za realizację poważniejszych dzieł Dostojewskiego, będę szedł jego tropem. Kto wie. Może w ogóle nic nie zrobię.
Na razie na swym koncie posiadam fascynację literaturą Dostojewskiego. Po za tym piętnastominutowy film szkolny, na video „A rebours Raskolnikow”, a także scenariusz na film krótkometrażowy...” (wg wątków z „Idioty”, „Zbrodni i kar” oraz z „Biesów”).
Otóż tak, w pewnym momencie w moim ciasnym skądinąd pokoju, rozłożyły się trzy książki, które zacząłem czytać. Po raz kolejny. Może tak, na biurku leżą „Zeszyty literackie”, na fotelu Dostojewskiego „Wspomnienia z domu umarłych”, na podłodze Heller „Coś się stało”. Po raz kolejny miejsca wyznaczają czytanie. W miejscach tych czytam, co mam czytać.
Kiedy zdarzy mi się może w przyszłości kręcić filmy, to owszem: dopuszczę sytuację, że będę sterowany, bo to jest wpisane w ową domniemaną sztukę. W pisaniu nie. Cały czas dojrzewam. Nie mam do końca skonstruowanych zasad. Moim naczelnym programem jest pisać wszystko, jak mi wypada z głowy. To przypomina zanurzanie sita w gęstej mazi bredni w mojej głowie i podnoszenie go. W sicie znajduje się wówczas złoto lub przynajmniej przypominające złoto. Otwierać się coraz bardziej na głowę, na myśli własne. Z życia innych owszem brać również, ale tylko tak, żeby nie czynić nadmiernych plagiatów. Czuje się wówczas niesmak. Żółć przegranego sumienia literatury, przelanej niewinnie krwi literatury, boli bardzo, parzy bardzo. Starczy własnych krwotoków, z nimi są trudności, żeby powstrzymać przed wypływem. Pragnę wolności mych słów, niech fruwają wolne jak powietrze. Niech powstają nawet słowa brudne, potem mankietem od mego starego płaszcza wyczyszczę je. Nie rozmieniać się na drobne. Jak najmniej zagłębiać w życiowe brudy, w kolorowość iluzyjnych poradników życia. Splunąć na łajdactwo ruchomych obrazów. Uczyć się pisać, by jak najbardziej dać rzeczą słowo. Niech słowa zabrzmią tak jak tego pragnie głowa. Z potyczek uczyć się, by nie powtarzać cholernych błędów. Z pióra ssać czarny sok, który doda sił na życie. Tam musi znaleźć się ożywczy nektar pozwalający na funkcjonowanie. Spokoju i ciszy. Jeszcze więcej spokoju i ciszy. Więcej jeszcze więcej spokoju i ciszy...
Przypomniał mi się sen o ojcu. Co jakiś czas śnię o nim. Nigdy nie mogę się z nim spotkać, wiem, że jest gdzieś, ktoś ma mnie do niego zaprowadzić, ale kończy się zawsze na tym, że się budzę. Śniłem, jak leżał nieżywy na swoim tapczanie. Wszyscy chcieli wyrzucić jego ciało, bo przeszkadzało. Ale jakoś nie udawało się tego zrobić, więc leżało tam długo... Nie mogę się spotkać ze swoim ojcem we śnie. Wciąż go szukam. W poszukiwaniu straconego ojca.
+++
Pragnę zachować anonimowość. Bezpieczna jest wiara w to, że nikt nie rozpoznaje mnie. Pewno będę anonimowy, bo mało kto mnie rozpoznaje, nawet odbicie w lustrze.
+++
Trzeba pisać, to najlepsze egzorcyzmy dla wszelkich duchów wątpliwości. Przez to stałem się egzorcystą, a nie pisarzem. Pić i jeść ducha, nie pozwolić na strach. Kiedy poradzę sobie z własną tożsamością pełną cennych luk. Ciągłe pytania bez odpowiedzi. Tym razem jej także nie będzie, bo pogania mnie do senności łóżka. Trzeba zabrać się do roboty. Iść spać.
Oczy od niewyspania wypieczone jak wątróbka.
+++
„Iluminacja” Zanussiego. Film przypomina operację na otwartym mózgu. Wsadzanie skalpela i dłubanie nim pod czaszką. Jest tu nawet taka scena kiedy przeprowadzano operację na otwartym mózgu i wsadzano elektrodę, żeby zlokalizować u pacjenta na podstawie jego reakcji, źródło choroby. Poza tym jak zawsze u Zanussiego zagłębione są w człowieka, w umysłowość oczywistości życiowych. Poważniejszą niż „Struktura kryształu”, ale w podobnej konwencji.
Znowu kiedy oglądam reprodukcje słynnych Słoneczników Van Gogha, mam ochotę je zjeść. Tyle tam smakowitej żółci, że aż mnie ściska w żołądku. Przypomina się z dzieciństwa jak jadłem żółtko jajka roztrzepane z cukrem w kubku. Szczęśliwie lubiłem kolor żółtek nieco ciemniejszych, lekko pomarańczowych. Bardzo lubiłem kogiel-mogiel. Patrząc na obraz Van Gogha, przypominam sobie słodki smak roztrzepanego jajka i jego zapach, nieco duszący, ale pobudzający apetyt.
Poza tym to również kolor syropu pomarańczowego. Same smakowitości.
Kolejna beznadziejna sytuacja. Wygrałem nagrodę w konkursie Instytutu Zarządzania i Komunikacji Społecznej. Nagrodzono mój tomik opowiadań, z innych przedłożonych prac. Nagroda owa ma się nijak do rzetelności oceny krytyczno-literackiej. Chciano wyłonić jak najwięcej kandydatów, żeby rozdać nagrody. Właściwie był to konkurs składający się z kilku działów: na tekst krytyczny, na esej filmowy i w gruncie rzeczy chodziło o twórczość teoretyczno-filmową. Ni w pięć, ni w dziewięć zaproponowano również dwa działy: na opowiadanie, powieść lub wiersze. Prace literackie obok tych ważniejszych, filmowych. Wszystkie nagrody przyznano, jedynie z opowiadaniami i poezją gorzej. Przez to wydłużyło się oficjalne ogłoszenie wyników całości konkursu. Potem trzeba było podpisać umowy o dzieło, umowy w wstecz z terminem realizacji na 11 listopada, kiedy termin mijał 31 czerwca. Wreszcie udało się wszystko zorganizować na 21 grudnia razem z tzw. wieczorkiem opłatkowym. Pieniądze miały być.
Wchodząc do czerwonej Sali klubu Convivium UJ w Collegium Novum, pani szanowna G. S. (notabene przechwyciła nasz pomysł na zorganizowanie owego konkursu wśród studentów filmoznawstwa) z szerokim uśmiechem, jak to ona, uściskała mi rękę od razu tłumacząc się, że zaszła kolejna zmiana. Pan Dziekan nie zechciał afirmować swoim nazwiskiem nagrody za tomik opowiadań (nie czuł się kompetentny, nie czuł rzeczoznawcą...) dlatego zmieniono nazwę na nagrody za twórczość filmową i telewizyjną. Na inne jednak nie ma pieniędzy. Tzn. będą, ale na razie nie. Miałem to zrozumieć. Po czym Pani G. S. oddaliła się. Klapa. Byłem zawiedziony, wygrana 200 zł pozwoliłaby mi na pozbycie długu i na kupienie dwóch książek (miałem zamiar nabyć „Przygody Don Quichota” Avellande i „Pokolenie X” Douglasa Couplanda). Zbliżały się święta w sakwie pusto, łomoczą się zaledwie mizerne drobniaki. Po ogłoszeniu wyników, wypiciu paru kielichów wina, skonsumowaniu jakiegoś łajdactwa poszedłem stamtąd! Miałem po raz kolejny dosyć naszego burdelu instytutowego. Na dodatek przy szatni poślizgnąłem się i upadłem na tyłek. Dopełnienie mojego kolejnego brutalnego ściągnięcia na ziemię.
Chopin chciał być pochowany w Pere Lachaise obok Belliniego, którego uwielbiał. Po raz kolejny wróciła myśl o napisaniu scenariusz o Chopinie. Nie ma jeszcze filmu o nim dobrego!
+++
Kiedy pierwszy raz zrodziła się we mnie myśl o zrobieniu filmu o Chopinie? To było podczas mojej wizyty na Pere Lachaise. Ujął mnie miły grób i świeże kwiaty. Jak się dowiedziałem wciąż tam są świeże kwiaty. Chopin, Chopin, Chopin... Podobny do Beethovena – taka sama skala uczuć, taka sama cyklofrenia, taki sam romantyzm.
„Truman Show” Peter Weir
Nareszcie ten idiota Jim Carrey pokazał dobrą aktorską twarz. Świetnie sobie poradził z trudną rolą, odmienną od jego poprzednich wcieleń.
Świetny pomysł uwiecznienia człowieka w gigantycznym show telewizyjnym, śledząc jego każdy krok, ba - nawet narodziny- wszystko. Kamery są wszędzie. W lustrze w łazience, śledzą jego sen., w guzikach koszul jego sąsiadów.
Reżyser śledzi jego poczynania na ekranie, sam ustawia kolejność, robi zbliżenia, ustawia plan, tak żeby najlepiej widzowie mogli obserwować Trumana w telewizyjnym show na żywo.
Spróbuję uosobić człowieka chodźcie, śledźcie wędrówkę mojej wyobraźni a zobaczycie go. Zwie się Alonso Kichana. Powziął najdziwniejszy zamiar jaki kiedykolwiek wymyślono stać się błędnym rycerzem i objawić się światu by naprawić wszystkie jego krzywdy i nie być więcej prostym Alonso Kichana, ale dzielnym rycerzem znanym jako Don Kichote z Manczy.
Słuchaj mnie biedny (marny w tym sensie) świecie niemądry świecie tego już za wiele za nisko upadłeś jesteś za szary, jesteś za brzydki szkaradny (okropny) świecie pewien rycerz ciebie wyzywa (pragnie). Tak to ja Don Kichote senor de la Mancha.
Zawsze na usługach honoru.
Mam zaszczyt być sobą – Don Kichotem bez trwogi a wiatry historii śpiewają we mnie.
Zresztą co tam opowieść aby tylko prowadziła do chwały. A ja jestem Sancho jego giermek, jego syn, jego brat. Sancho jego jedyny przyjaciel, jego jedyny towarzysz. Ale na zawsze i jestem z tego dumny. Patrzcie na mnie smoki, czarownice, wiedźmy wasze panowanie... (śmieje się) dzisiaj... Patrzcie na mnie, cnota płonie pod koszulą. Patrzcie na mnie pewien rycerz was wyzywa.
Dzisiaj oglądałem po raz trzeci „Amadeusza” Formana. Za każdym razem wywiera na mnie olbrzymie wrażenie. Nie dłużą mi się sceny wręcz przeciwnie. Oczami zlizuję obraz. Mogę oglądać w nieskończoność. Za każdym razem wzrusza mnie. Dobry scenariusz Shaffera i znakomita reżyseria Formana. Mam jedynie zastrzeżenie, co do tytułu: Amadeusz.
Film nie jest tylko o Mozarcie, ale o fascynacji i nienawiści Salieriego do Mozarta. To szczegół, tytuł. Żeby mieć tylko takie problemy z filmem. Boże ileż wtedy powstałoby genialnych filmów!
Rok 1999
Kim właściwie jestem? Co mam robić? Usiadłem na skraju zwątpienia. Dookoła ściele się szara mgła. Brak mi odpowiedzi. Ktoś zasugerował że jestem grafomanem. Nawet nie zachciało mi się złościć. Miał rację ów ktoś. Nie potrafię płynnie pisać. Redagowanie tekstów, które płodzę, przeraża mnie. Powinienem tym się zajmować, lecz powroty do prozy są dla mnie koszmarne. Jakbym rozdrapywał rany umysłu. Muszę się jeszcze tyle nauczyć, a cały czas przygniata mnie geniusz tych, co już dawno przestali żyć. Nawet nie mogę normalnie pogadać z kimś. Nie ma takiej osoby. Muszę pisać i gnieść się u siebie. Nie zamierzam mojego życia upodabniać do zwyczajnego życiorysu. Przeraża mnie zwyczajność. Gmeranie w tych samych schematach. Absolutnie nie chcę zostać zwyczajnym. Na razie czuję się jak w kokonie. Duszę się w nim a powietrza jest tylko na tyle by oddychać płytko. Twardy kokon. Ciekawe jak długo jeszcze w nim posiedzę?
Whistler (James McNeill) twierdził, że „malarstwo plenerowe trzeba robić u siebie w pracowni... Chwila istnieje krótko i znika na zawsze”. Malarz najpierw płynął w nocy łodzią po Tamizie i robił szkice, uwzględniając jak największą ilość wrażeń. W pracowni przywoływał wspomnienia i malował gotowy obraz. Dotyczyło to jego „Nokturnów” – seria obrazów poświęcona pejzażom Tamizy.
W ten sposób Whistler wierny został założeniom profesora Boisbaudrana z Cesarskiej Szkoły Rysunku w Paryżu, który szczególny nacisk kładł na rolę pamięci w procesie tworzenia. Nie interesuje go dokładność, lecz wytworzenie często estetycznego wrażenia.
„Sztuka musi wyzwolić się z gadulstwa. Powinna być niewidzialna i zwracać się do artystycznego zmysłu oka czy ucha bez mieszania w to uczuć zupełnie jej obcych takich jak: religijność, litość, miłość albo patriotyzm”.
Bierze się stertę kaset video z wypożyczalni. Zamyka się w domu. Zaciąga żaluzje. Kładzie się na łóżku i ogląda filmy pod rząd, jeden po drugim. Tak, żeby popełnić samobójstwo. Silny organizm będzie bronił się przed tym, dlatego zapewne istnieje konieczność kilkakrotnego chodzenia do najbliższej wypożyczalni kaset w twoim mieście. Najlepiej brać ze sobą torbę podróżną lub walizkę i wypełnić ją po same brzegi kasetami. Na stratę pieniędzy nie patrzymy, każdy nałóg, który nas wykańcza, jest kosztowny – najtańszym więc jest siedzenie i pisanie lub gapienie się w sufit. Oglądać filmy pod rząd. Traci się kontrolę nad fabułą nie śledzi się wątków, wpatruje się tylko w telewizor. Międzyczasie myśli uwalniają się i pojawia się monolog człowieka oderwanego od filmu, wprowadzonego w trans, z hukiem w głowie, z piekącymi oczyma. Opowiadanie ma być o takim człowieku, uzależnionym od oglądania filmów, który postanawia popełnić samobójstwo przez oglądanie filmów. Początkowo właśnie to stanowi podstawę jego terapii – najlepsza jest terapia szokiem, najwięcej filmów na raz, żeby obrzydzić sobie nałóg. Jemu się to podobało. Wymyślił sobie rodzaj śmierci kontrolowaną agonię.
Przeczytałem „Niekrasowa” Jeana Paula Sartre. Rad sam bowiem tej długości sztuki pomyślałem sobie, że można z niej uczynić niezły scenariusz. Sztuka Sartre’a ma sporo z poetyki teatru absurdu, lecz niewinnej osadzona jest w konkretnych realiach Francji lat pięćdziesiątych i jej sympatii wobec komunizmu. Można uwspółcześnić akcję, przenosząc ją do Polski. Niech się znowu pojawi komunizm, ale teraz jako abstrakcja, jako słowo, które pozbawione zostało wiadomego znaczenia. „Oszust” taki tytuł. Akcja przeniesiona do większego miasta z dwoma konkurencyjnymi gazetami. Na razie to tylko pomysł.
„Spaleni słońcem” Nikita Michałkow
Film odmienny od tych wszystkich obrazujących metody funkcjonowania aparatu bezpieczeństwa w Rosji Stalinowskiej. Tym razem odwołam się do roku 1936 – roku czystek Stalinowskich w szeregach oficerów armii radzieckiej. Niedziela. Jeden dzień. Dowódca dywizji spędza wolny dzień w swoim podmoskiewskim domu.
Zilustrowanie perfidii aparatczyków. Szokująca jest szczególnie ostatnia scena, kiedy enkawudziści biją w samochodzie zasłużonego dowódcę. Preludium do tego, co ma nastąpić.
W filmie dużo się mówi jak to w rosyjskiej mentalności. Kiedy ma być cisza jest. Obrazy przemawiają same – motyw z ognistą kulą.
Świetnie grała dziewczynka. Ze swoją rolą poradziła sobie znakomicie.
By pokazać czyjeś szczęście, zagrożone nagle z powodu oskarżeń maniakalnego przywódcy.
Wystawa w Muzeum Narodowym w Krakowie „Sztuka naszego wieku” z Kolekcji Würth. Przemysłowiec z Niemiec (wytwórca spinaczy, agrafek itp.) kolekcjonuje dzieła sztuki. Reklamując swoją firmę wysyła dzieła sztuki za granicę na wystawy. Ma pokaźną kolekcję współczesnych dzieł. Jego kolekcja liczy sobie ok. 4500 obiektów. W Krakowie pojawiło się 172 prac. To pierwsza w Polsce tak duża tego typu prezentacja sztuki XX wieku. Prace z początku wieku aż do lat dziewięćdziesiątych.
Sala podzielona została na trzy części: po prawej stronie figuracja, po lewej abstrakcja, a pośrodku znalazły się prace reprezentujące klasyczną nowoczesność.
Ogólnie rzecz biorąc nie lubię sztuki nowoczesnej XX wieku. Razi mnie porywczością i nadmiernym uderzaniem w kanony estetyczne wcześniejszych trendów wystaw „Picasso, Leger, Nolde, Arp...” mniej więcej utwierdziła mnie w dotychczasowej opinii. Ekspozycję zwiedziłem trochę na opak, a to z racji kiepskiego oznaczenia poszczególnych części, braku wskazówek. To nic.
- Wiesz, widziałem twój nowy film. Niezły. Miałem szczęście go dostać u piratów na giełdzie.
- Skądże znowu. Przecież on nie jest jeszcze nawet zmontowany.
- Może jakoś dotarli do waszych zdjęć, albo montażysta zmontował swoją wersję.
Na tym wiele zarobić. Powinieneś pomyśleć o tym. Może wejdziesz z nim do spółki. Przecież niczemu to nie przeszkadza, żebyś zrobił i swoją wersję – oficjalną, wersja piracka i wersja reżyserska filmu.
Z bagien jest cholernie trudno się wydostać, ale mi się udało. Za dużo myślę w życiu, to przeszkadza. Wiele rzeczy trzeba brać takimi jakie są. Mieć gdzieś to rozważanie myślami. Czasem nawet warto być idiotą, jak to uspokaja. To jest najlepszą psychoterapią. Tak się niestety złożył w tym moim życiu, że nie miał mi kto wytłumaczyć parę najprostszych spraw. Przez kilka ostatnich miesięcy byłem cholernie zagubiony. Plątałem się o własne nogi. I ten mózg. Co on ze mną wyprawiał! Nie dawał mi chwili spokoju. Ale, ja go wreszcie usidliłem. I być może jeszcze kiedyś mnie zdominuje. Jednakże jestem bogatszy o nowe doświadczenia, więc sobie z nim szybciej poradzę. Mózgować to sobie mogę na papierze, ale nie w życiu. Tak się ułożyło, że jestem sam. Wszystko waliło mnie jak obuchem siekiery. Wyszedłem z bagna. Jeszcze przez pewien czas będę się wycierał. Tylko powoli, a uda się.
Nie mam zamiaru, więcej rozczulać się nad sobą. Precz autosmutki.
Szukałem w radio muzyki. Natknąłem się na stację zaangażowaną i porwała mnie deklaracja jakiegoś klechy, prawiącego kazanie. Czy oni muszą mówić w ten sposób? Jakby zdychali? Nie o tym. Słowa klechy... Prosimy Cię „Maryjo o wysłuchanie naszych próśb...”
Przełączyłem na inną stację, a tam trwało jakieś słuchowisko radiowe:
... ty, która posiadłaś wiedzę tajemną i magiczną ...”
Wróciłem do stacji poprzedniej: „Prosimy Cię Maryjo”.
Znowu przypadek.
Trzeźwia to najgorszy z możliwych stanów psychicznych człowieka. Kiedy głowę opanowuje koszmar zdrowego rozsądku, małpiego szczęścia, idiotycznego zadowolenia. Kiedy wszystko jest poukładane w najlepszym porządku, posegregowane myśli jak skarpetki i wątki poukładane w szufladach według kolorów przez pedantyczno-psychopatyczną nitkę, gubiącej się w najmniejszych drobinach kurzu, które kojarzone są z potwornym chaosem przypominającym wyprostowanie włosów na głowie z wybałuszonymi oczyma i z rozdziawionymi ustami. Albo świadomość całkowitego wyplucia z irracjonalności. Stan sterylny, wyczyszczony od rozterek. Całkowite wytłumaczenie życiowych zasad za pomocą najprostszych reguł... Beztroski uśmiech, płytszy od kałuży po niewielkim deszczu. Tym właściwie jest trzeźwia. Albo jeszcze czymś innym. W każdym bądź razie czymś podobnym.
Po zrobieniu czegoś głupiego, a zdarza mi się to bardzo często, próbuję się przed sobą tłumaczyć. Piszę lub myślę o czymś w ten sposób, jakbym przeprowadzał nieustanne eksperymenty. Moja dewiza: czynię straszliwe głupoty, a to przez moją empirię, odwieczną i ciekawską nutkę. Ostatnio tłumaczę się przed sobą pisząc, np. wiersze. Zdarza mi się, że się tłumaczę pisząc słowa podobne do tych. Całkowicie nie pragnę się pogrążać, ponieważ w takim sposobie oceniania różnych sytuacji często wypływa recepta, by unikać w przyszłości przykrych wpadek. Jak magnes przyciągam strasznie głupie sytuacje. Często po zjedzeniu hamburgera odczuwam przygnębienie. Właściwie zawsze po zjedzeniu hamburgera mam wyrzuty sumienia. Jem to świństwo, a potem płaczę.
Chciałbym pobawić się formą przy najbliższym filmie. Zastosować operatorskie udziwnienia po to, żeby za pomocą skrótów dodać komentarz.
Chciałbym też użyć animacji – graficznej, obrazkowej, dziwny ruch kamerą.
Lustro za plecami. Filmujemy na lustro. Bohater idzie, tło przesuwa się dziwnie.
Z Ozaistem miałem sporo podobnych zdarzeń.
Po którejś z popijaw w Krakowie stwierdziliśmy, że dość. Zamiast wydawać fundusze na picie jednego dnia, ulokujemy to wszystko w totolotku.
Poszliśmy późnym popołudnie do kolektury. Obliczyliśmy ile mniej więcej przepijamy i za wszystko obstawiliśmy losowania. Kupony schowaliśmy w bezpieczne miejsce. Potem stwierdziliśmy że trzeba to uczcić.
Tego wieczora przepiliśmy jeszcze więcej pieniędzy niż zwykle.
Pies, który ma depresję, ale jej nie pokazuje. Dlaczego? Jest to pies rasowy, który często grywał w reklamach, gdzie świat był piękny. On sam był piękny. Jadł dobrą karmę, spał w czystej pościeli, miał znajome fajne suczki, trawniki zielone, pokryte specjalną farbą błyszczącą. Piękny pies, któremu wszczepiono piękne szczęście. Uwielbiał, kiedy dzieci tarmosiły go za uszy. Niestety miał depresję, której nie pokazywał, gdyż nauczono go, tresowano, żeby był szczęśliwym psem. „Mam depresję i jestem nieszczęśliwy” – mówił w środku, na zewnątrz szczerząc uśmiech psiej reklamy.